AVL
Aston Villa
Premier League
13.05.2024
21:00
LIV
Liverpool
 
Osób online 1260

Chwała, do której dotarliśmy – Cardiff 2006

Artykuł z cyklu Artykuły


Czasem, gdy piszesz o jakimś wydarzeniu, zanim ono będzie miało miejsce obawiasz się zdradzieckiego pecha: rzucając klątwę na wynik meczu przez wytypowanie końcowego rezultatu, albo poprzez pokazanie, co The Reds robią dobrze.

W ostatnim tygodniu wymieniłem wszystkie jakże ekscytujące finały tego stulecia z udziałem The Reds, w różnych rozgrywkach i obawiałem się, że tegoroczny Finał FA Cup okaże się nudnym meczem. Nie lubię, jak Liverpool jest zdecydowanym faworytem w żadnym wielkim meczu, ponieważ po zwycięstwie zazwyczaj poczuje zadowolenie, ulgę, a nie ekstazę i rozkosz.

Jak bardzo się myliłem.

Jeśli w 2001 roku zobaczyłem najbardziej emocjonującą końcówkę Finału FA Cup w najbliższej historii, to w sobotę byliśmy świadkami najlepszego finału w historii, koniec kropka. Przynajmniej nie przychodzi mi na myśl żaden lepszy.

Po Stambule miałem nikłe oczekiwania wobec tego meczu. Nic nie jest w stanie przewyższyć meczu z 25 maja 2005 roku i nic nie mogło nawet zbliżyć się do tamtego cudu. Tak przynajmniej myślałem

Sobotnie osiągniecie ciągle jest znacznie niżej w wielkiej hierarchii, w końcu FA Cup to nie Puchar Europy, a West Ham to nie AC Milan. No i z pewnością Cardiff to nie Stambuł i 0-2 po 30 minutach nie można porównywać do 0-3 w przerwie. W ten sposób utworzyła nam się lista, dlaczego tych wydarzeń nie możemy do siebie porównywać.

Jednak, cóż to był za mecz. Jeden z fanów West Hamu stwierdził „Zwyciężyła piłka nożna”. Oczywiście nigdy się z takim orzeczeniem nie zgodzimy, jeśli to nasza drużyna wygrała. W końcu ‘Piłka nożna’ nie została wpisana jako zdobywca 125 FA Cup tylko ‘Liverpool Football Club’.

Wielkie brawa należą się Młotom – grali wspaniale, a kibice po meczu zostali w Cardiff, żeby się dobrze bawić. Mimo, że w pubie, gdzie znalazłem się po meczu kibice Liverpoolu byli w przewadze 3:1, była wspaniała atmosfera, kibice śpiewali swoje piosenki, a razem wykonywali utwory o wspólnych rywalach – jednak mimo wszystko kibice Młotów musieli czuć się okropnie po meczu. Duma z występu nie ukoi bólu po porażce.

Drużyna Alana Pardew w swojej naiwności popełniła bardzo głupi błąd: nagle stali się faworytami tego meczu, a do końca pozostała godzina gry. Przed spotkaniem naprawdę nikt na nich nie stawiał – choć trochę niesłusznie patrząc na ich umiejętności i pewność siebie – a w trakcie starcia sytuacja się zmieniła i to oni byli tymi, którzy muszą zdobyć Puchar. I przegrali.

Moje nadzieje, że West Ham nie wytrzyma presji tak wielkiego meczu okazały się zupełnie bezpodstawne. I po raz kolejny pokazali (co mnie martwi), że potrafią pokonać pułapkę ofsajdową The Reds. Oczekiwałem, że Teddy Sheringham wybiegnie w podstawowym składzie, żeby podawać właśnie takie prostopadłe piłki, co bardzo dobrze robił 26 kwietnia, ale tym razem Dean Ashton z dobrym skutkiem przejął jego rolę.

Często się zdarzało, że na początku akcji zaczepnej napastnicy West Hamu znajdowali się na pozycji spalonej, ale piłka trafiała do piłkarza wybiegająca z głębi pola – przy pierwszym golu był nim Scaloni – i tym samym unikali podniesienia chorągiewki przez liniowego. Efekt był taki, że Carragher i Hyypia nie wiedzieli, co mają robić i się pogubili. W pierwszej połowie siedziałem mniej więcej na linii obrony Liverpoolu i liniowy działał mi na nerwy, ponieważ na początku meczu popełnił dwa błędy.

Jednak jeśli obrona spisuje się słabo, co w przypadku Liverpoolu rzadko się zdarza, na pomoc przychodzą gracze ofensywni.

W ostatnich kilku dniach po raz kolejny pojawiły się bezsensowne komentarze, że Liverpool to drużyna jednego zawodnika. Przed weekendem byliśmy świadkami innego nonsensu: Gerrard nie potrafi dobrze grać w wielkich meczach (tak twierdzili niektórzy fani Liverpoolu).

Wszyscy piłkarze mają utrudnione zadanie w takich meczach z najtrudniejszymi przeciwnikami, ponieważ jest mniej miejsca i rzadziej jest się w posiadaniu piłki, ale w sobotę Stevie z pewnością obalił ten mit. Przeciwko drużynie AC Milan wspiął się na wyżyny umiejętności w najważniejszym meczu swojej kariery z drużyną klasy światowej. W tym roku poprowadził drużynę, gdy miała problemy będąc zdecydowanym faworytem i zdobył swoją 4 i 5 bramkę w różnych finałach. Bez patrzenia w statystyki, wydaje mi się, że tylko Ian Rush strzelił więcej.

Jednak nigdy nie pozbędziemy się stwierdzeń o drużynie jednego zawodnika. Zabierz Rooneya z Manchesteru United, Lamparda z Chelsea i Henry’ego z Arsenalu i wszystkie zespoły zostaną poważnie osłabione. Taka jest idea najlepszych piłkarzy w zespole: są najlepsi. To jest naprawdę proste. Jeśli na nich nie polegasz i nie odczuwasz ich braku, to dlaczego miałbyś ich ustawiać na pierwszym miejscu?

To jest także lekceważenie wszystkich piłkarzy Liverpoolu, a zwłaszcza: Carraghera, Hyypi, Alonso, Sissoko, Finnana i Reiny, którzy są zawodnikami przedniej marki, a wielu niewymienionych tutaj odegrało znaczącą rolę w wspaniałych wynikach w lidze i w FA Cup w tym sezonie – a droga po Puchar Anglii – jest na równi z innymi wielkimi osiągnięciami tak samo, jak zeszłoroczna Liga Mistrzów.

Gerrard ciągle jest najważniejszym zawodnikiem w tej drużynie, a w tym sezonie imponował formą strzelecką. Tacy piłkarze są bezcenni i wszyscy powinniśmy się cieszyć, że w ogóle istnieją, mimo że zawsze porównuje się do nich resztę zespołu. Na świecie nie ma bardziej kompletnego i wszechstronnego piłkarza i nie wiem, czy kiedykolwiek taki był. Jednak on nie robi tego wszystkiego samotnie.

Gerrard był niesamowity i kluczowy, ale pamiętajmy, że inni piłkarze strzelili ponad 80 goli, z czego 43 Cisse, Crouch i Garcia. Obrona 33 razy zachowała czyste konto, jedno mniej niż wynosi klubowy rekord. Sissoko wykonał 78 milionów wślizgów i przebiegł drogę do Słońca i z powrotem. Alonso wspaniale wspierał i obrońców i podawał tak fenomenalnie, jak nikt w całej Anglii. No i Jamie Carragher ani razu nawet przez nanosekundę nie stracił koncentracji w prawie 60 meczach.

Gerrard nie zagrał w kilku spotkaniach, a w innych był wcześnie zmieniany. Jakoś sobie nie przypominam, żeby The Reds byli kompletnie rozbici pod jego nieobecność. Jednak on posiada wyjątkowy talent, który oznacza, że on potrafi coś zrobić, gdy nic nie wydaje się już możliwe.

Czy wy w ogóle oglądacie?

Po raz kolejny oceny piłkarzy w niektórych gazetach przyprawiły mnie o ból głowy. To są na pewno subiektywne przemyślenia i tak naprawdę zupełnie bez znaczenia (tak, jak to!), to jednak miło jest widzieć, jak piłkarze dostają odpowiednie pochwały, na jakie sobie zapracowali.

Prawie każdy, z kim rozmawiałem w pubie po meczu w Cardiff mówił, że Momo Sissoko był jedną z gwiazd w tym spotkaniu, a mimo to ze strony niektórych gazet spłynęła na niego fala krytyki, gdzie dostał oceny 3/10. Jaki mecz oglądali ci dziennikarze?

Sissoko był wspaniały w środku pola, pełnił rolę maszyny, która nie przestawała pracować i dobrze walczył z wchodzącą gwiazdą w drużynie Młotów – Reo-Cokerem. Nie mogę przestać myśleć, że jeśli Momo byłby Anglikiem to ludzie uznawaliby go za nieoceniony skarb, a tak nikt poza Liverpoolem go nie docenia.

Inna gazeta wybrała Deana Ashtona – który w pierwszej połowie grał naprawdę dobrze – zawodnikiem meczu zamiast Stevena Gerrarda. Przyznaję, że czasem oceny są wystawiane przed zakończeniem meczu, ale nie mogę zrozumieć dlaczego tak się stało, jeśli mecz był rozgrywany w godzinach popołudniowych. Mógłbym pojąć takie błędy w przypadku meczu w Stambule, który skończył się naprawdę póĽno.

Wiele gazet oceniło Shake Hislopa – który tylko obronił słabe uderzenie Samiego Hyypi z rzutu karnego – wyżej niż Pepe Reinę. Hislop nie popełnił żadnych błędów, ale też niczym nie zabłysnął. Gdy Liverpool strzelał na bramkę to był on zupełnie bezradny.

Reina miał dziwny mecz, ale mimo jednego tragicznego błędu popisał się czterema fantastycznymi paradami, ale nie mam tutaj na myśli obrony drugiego i trzeciego karnego – te były bardziej rutynowe. To, co zrobił dobrego znacznie przewyższyło te złe interwencje.

Dośrodkowanie Konchesky’ego przypomniało mi bramkę Djibrila Cisse przeciwko Portsmouth w meczu na Anfield. To uderzenie wcale nie było bardziej możliwe do obrony, niż atomowy strzał Gerrarda w doliczonym czasie gry. Wszyscy bramkarze w takich sytuacjach spodziewają się dośrodkowania i muszą wyjść na piąty metr – w 99 przypadkach na 100 piłkarze właśnie dośrodkowują. Gdyby golkiperzy stali na linii puszczaliby z 50 goli.

Nawet jeśli krytykujecie go za te błędy, jego wkład w zwycięstwo był ogromny. Parady przy pierwszym karnym była naprawdę niesamowita. Podwójna obrona na początku drugiej połowy pokazała, że zachował zimną krew, ustał na nogach i potrafił ich użyć do obrony strzałów. Przy dobitce Benayouna jeszcze nie do końca pozbierał się po pierwszym uderzeniu, ale fenomenalnie powstrzymał Izraelczyka.

W końcu nieprawdopodobna parada w 120 minucie pokazała jego siłę psychiczną, w ostatniej minucie ciągle skoncentrowany i wykazał się wspaniałą sprawnością.

Po 62 meczach niezwykle wyczerpującego sezonu, w dogrywce zobaczyliśmy prawdziwy charakter, determinację i walkę do końca Liverpoolu, gdy na boisku było ledwie pięciu całkiem zdrowych piłkarzy The Reds.

Nie tylko tacy zawodnicy jak Finnan, Gerrard, Sissoko, Cisse i Carragher, którzy praktycznie stracili siły, walczyli o każdą piłkę, a nawet więcej – Liverpool w dogrywce był lepszą drużyną.

To wszystko działo się, gdy dwaj kluczowi zawodnicy opuścili boisko z powodu kontuzji: Kewell kuśtykając zszedł przedwcześnie w trzecim kolejnym Finale, tym razem z kibicami po swojej stronie. Xabi Alonso od samego początku meczu nie czuł się komfortowo z powodu urazu kostki. Na szczęście Didi Hamann był fantastyczny po wejściu na boisko.

W końcu nic nie powstrzymało Liverpoolu przed wzniesieniem siódmego FA Cup w historii i równie dobrze już w styczniu można było to przewidzieć.

Wystarczy przypomnieć sobie Luton – wspaniały „comeback” w wykonaniu Liverpoolu; mecz z Olimpiakosem, gdy Steven Gerrard fenomenalnym uderzeniem zapewnił awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów. Ten mecz nadał ton dalszej części rozgrywek. No i dwa zainspirowane przez Luisa Garcię półfinałowe zwycięstwa nad Chelsea i mamy receptę na szczęście

Paul Tomkins



Autor: Liverpoollover
Data publikacji: 17.05.2006 (zmod. 02.07.2020)