LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1123

Zardzewiałe strzelby Liverpoolu

Artykuł z cyklu Artykuły


Minęło już kilka dni od bezbramkowych Derby Merseyside na Anfield. Derby, w których powrócił problem braku skuteczności The Reds w ataku. Właśnie umiejętność wykańczania akcji i zamieniania ich na gole jest najbardziej potrzebna w tak ciężkich spotkaniach, jakimi są wszystkie derby. I tego Liverpoolowi w meczu z Evertonem zabrakło. Problem ten zresztą ciągnie się przez cały okres rządów Rafaela Beniteza na Anfield i jest głównym powodem słabych (jak na oczekiwania kibiców) wyników drużyny w lidze. Co należy traktować za główną przyczynę takiego stanu rzeczy?

Gdzie popełniono błędy i co należy uczynić, aby The Reds potrafili przekładać swoją przewagę w meczach na bramki?

Otóż oczywistym jest, że za gole rozliczani są przede wszystkim napastnicy. To oni mają stawiać tę przysłowiową „kropkę nad i”, to od nich wymaga się, aby przekładali przewagę swojej drużyny na wynik, lub wykorzystywali tę jedną, jedyną szansę w meczach, w których ich zespołowi nie idzie.

I to napastnicy przede wszystkim decydują o wielkości drużyny. Jeżeli chcesz liczyć się w lidze, musisz mieć atakującego zdolnego zdobyć 15-20 bramek w sezonie, potrafiącego wykończyć większość sytuacji, do jakich dojdzie. Jeśli nie masz takiego zawodnika, trudno jest liczyć na sukces czy to w Premier League, czy w jakiejkolwiek innej lidze świata.

I to jest bolączka Liverpoolu. Żaden z naszych napastników, którzy przewinęli się przez klub ostatnimi trzema laty, nie był w stania zdobyć ponad 15 bramek w samej tylko lidze. Mało tego, nie potrafili nawet takiej liczby goli osiągnąć łącznie we wszystkich rozgrywkach, w jakich Liverpool brał udział!

Czy to oznacza, że wszystkie zakupy napastników, jakich The Reds dokonali w ostatnich latach, były nietrafione? Jeżeli słyszy się takie nazwiska jak Cisse, Baros, Morientes- trudno w to uwierzyć. Ale zacznijmy od początku.

Kiedy opromieniony sukcesami odniesionymi z hiszpańską Walencją, Rafael Benitez rozpoczynał pracę na Anfield Road, miał do dyspozycji trzech wysokiej klasy napastników. Byli to: świeżo upieczony król strzelców Euro 2004, Milan Baros, Djibril Cisse, który dopiero co dołączył do zespołu (ten transfer był jeszcze pomysłem Houlliera) i, przede wszystkim, Złote Dziecko Liverpoolu- Michael Owen. Wydawało się więc, że co prawda w ataku Hiszpan miał problem, ale problem bogactwa (tym bardziej, że miał jeszcze do dyspozycji Luisa Garcię, Sinama-Pongolle, Mellora i Le Talleca). Zmartwieniem tamtego Liverpoolu była druga linia i defensywa, więc na ich polepszeniu skupił się Benitez. I stała się rzecz straszna. Klub opuściła żywa legenda Anfield- Michael Owen! I choć to sam zawodnik chciał wreszcie zmienić otoczenie, to hiszpański szkoleniowiec nie zrobił zbyt wiele, aby go zatrzymać. To był błąd. The Reds stracili jednego ze swoich najlepszych napastników w historii, piłkarza, który decydował o obliczu Liverpoolu. Konsekwencje tego wydarzenia odczuwamy do dziś.

Pozostał więc nam Francuz i Czech. Nie na długo. Wszyscy doskonale pamiętamy ten feralny mecz z Blackburn i kontuzję Cisse, która pod znakiem zapytania postawiła jego całą piłkarską karierę. Sytuacja stała się dramatyczna. Liverpool może i grał lepiej w obronie, ale miał problemy ze strzelaniem goli i w konsekwencji stracił dużo punktów w lidze. Milan Baros zawodził. Uwielbiany przez kibiców za wielkie serce do gry, nie grzeszył skutecznością. Czech był jedną z największych niespełnionych nadziei The Reds. ¦wietnie wyszkolony technicznie, szybki, dający z siebie wszystko przez cały mecz, nie wywiązywał się jednak dobrze ze swojego głównego zadania, czyli strzelania bramek. Jednak, na całe szczęście dla Liverpoolu, hiszpański zaciąg przyniósł efekty w Lidze Mistrzów. Benitez świetnie zorganizował drużynę, wyciskając z piłkarzy wszystko to, co najlepsze; Luis Garcia, choć grał w pomocy, strzelał piękne bramki jak na zawołanie, wyręczając tym samym Barosa; Alonso stworzył świetny duet z Gerrardem w środku pola. A wszystko zakończyło się pamiętnym finałem w Stambule. W między czasie zaś, do klubu przywędrował Fernando Morientes.

Osobiście byłem wielkim entuzjastą tego transferu. Moro zachwycił mnie swoją grą w Monaco i w Realu, dlatego ucieszyłem się na wieść o jego przenosinach na Anfield. Tym większe więc było moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłem jak nie radzi sobie w Premier League. Był to dowód na to, że trzeba być ostrożnym pozyskując do Anglii piłkarzy zza Pirenejów, szczególnie jeżeli chodzi o napastników.

Bowiem zadania napastnika w Premiership, a napastnika w Primera Division, zasadniczo się od siebie różnią. W Hiszpanii musi on być przede wszystkim egzekutorem, na Wyspach ważne jest również, aby się cofał do drugiej linii, nawet do obrony i miał jeszcze siły na przeprowadzenie skutecznego ataku.

Morientes temu zadaniu nie podołał. Benitez jednak długo dawał mu szansę. Gołym okiem było widać, że go faworyzuje, ale nie byłoby to tak odczuwalne przez kibiców, gdyby nie fakt, że działo to się kosztem Cisse, który wrócił do zdrowia. Francuz nie powalał może na kolana swoją grą, ale był zdecydowanie naszym najlepszym napastnikiem sezonu 2005/06. A trzeba podkreślić, że nie wychodził zbyt często w podstawowej jedenastce, a jak już grał, to najczęściej na prawej pomocy, która mu wyraĽnie nie leżała. Benitez zdecydowanie nie przepadał za Djibrilem i koniecznie chciał się go pozbyć. I udało mu się to, mimo kolejnej poważnej kontuzji Francuza, która wyeliminowała go z niemieckiego mundialu. Jak wszyscy wiemy, przebywa obecnie w Marsylii na wypożyczeniu i wraca do formy, ale do Liverpoolu raczej już nie wróci. Tak samo jak Morientes, do którego nawet Benitez stracił cierpliwość i odesłał Moro do Hiszpanii. Rafa poniósł kolejną porażkę.

Szukał jednak dalej. Jeszcze pod koniec ubiegłego sezonu, gdy wiadomym już było, że Morientes to wielka pomyłka, doszło do sensacyjnego powrotu na Anfield żywej legendy Liverpoolu- Robbiego Fowlera. Wielu twierdziło, że Benitez chciał się przede wszystkim podlizać kibicom, ale okazało się, że choć już niemłody, to jednak Flower może być jeszcze przydatny dla The Reds. To głównie jego skuteczności zawdzięczamy świetny finisz w minionej kampanii. I choć najpewniej przyjdzie się nam z nim pożegnać po tym sezonie, to ten transfer należy uznać za trafiony.

Podobnie jak sprowadzenie Petera Croucha w lecie 2005 roku. Nie uznaję jego debiutanckiego sezonu za tak udany, jakby mogło wyglądać patrząc na jego całkiem niezłe dokonania strzeleckie, gdyż miał na swoim koncie zbyt wiele zmarnowanych sytuacji. W tym sezonie jednak, jego gra może się podobać, choć skłonności do marnowania świetnych okazji do końca się nie wyzbył. Przybyło za to mu konkurencji. Na Anfield zawitali: Craig Bellamy i Dirk Kuyt.

W przypadku Holendra okazał się to strzał w dziesiątkę. Już teraz, ledwo po sześciu miesiącach jego bytności w mieście Beatels’ów, wielu fanów zastanawia się, czy będzie on nową legendą The Reds.

Zaangażowaniem przebija nawet Barosa, a jest przy tym naprawdę skuteczny. Mało tego, potrafi też rozegrać piłkę i zalicza sporo asyst. Nic dziwnego, że z miejsca podbił serca fanów, tym bardziej, że sam na każdym kroku podkreśla swoją miłość do LFC. Prawdziwa gwiazda! NieĽle spisuje się również Craig Bellamy, choć zdecydowanie więcej czasu potrzebował na aklimatyzację niż Holender. Jego szybkość jest nieocenionym atutem Liverpoolu i świetnie się z Kuytem uzupełniają.

The Reds posiadają więc obecnie trzech bardzo dobrych napastników, plus doświadczonego Fowlera. I choć widać wyraĽny postęp, to skuteczność zespołu w ataku nadal pozostawia sporo do życzenia. Wynika to z pewnością z defensywnego stylu gry, jaki starał się w Liverpoolu wprowadzić Benitez, a od jakiego The Reds powoli odchodzą. Rafa zorientował się bowiem, że taki sposób grania może być skuteczny w Europie, ale już w Anglii niekoniecznie. Dlatego ostatnimi czasy zaczął nawet wystawiać w składzie Czerwonych trzech napastników, Jednak na ponowne ułożenie drużyny potrzeba trochę czasu. I pieniędzy. A tych, po przejęciu klubu przez George’a Gilletta i Toma Hicksa, nie powinno Liverpoolowi brakować. Trzeba je jednak jeszcze rozsądnie wydać, korzystając z nabytego doświadczenia. To, że ktoś jest Hiszpanem, Brazylijczykiem, czy Argentyńczykiem, nie koniecznie jest gwarancją tego, że to piłkarz, który sprawdzi się w niezwykle specyficznej lidze, jaką jest Premiership. Dużo lepszym rozwiązaniem może się okazać szukanie napastników (i w ogóle piłkarzy) w Skandynawii, Holandii, czy Szkocji. I nie należy również zapomnieć o własnej młodzieży.

Akademia Liverpoolu zawsze słynęła z tego, że szkoliła utalentowanych piłkarzy i jeśli obecnie jest inaczej, to należy podjąć działania, które ten stan rzeczy zmienią. Liverpool jest klubem prawie kompletnym. Właśnie ofensywa pozostawia jeszcze sporo do życzenia. Skorzystajmy z wszystkich możliwości, aby ją udoskonalić, bo trzy lata to długo i kibice mają prawo być zniecierpliwieni.

A więc Panie Benitez: do roboty!



Autor: Miro
Data publikacji: 10.02.2007 (zmod. 02.07.2020)