LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1289

Stambuł: Moja generacja

Artykuł z cyklu Artykuły


Czerwoni mojej generacji, albo może raczej w moim wieku mają dziwną znajomość z Pucharem Europy. W 1977 roku obejrzenie meczu The Reds w telewizji to dla sześciolatka była wspaniała sprawa. Szczerze mówiąc w całym sezonie tylko dwa mecze były transmitowane na żywo w telewizji – Finał FA Cup i Finał Pucharu Europy. Więc maj 1977 roku był wyjątkowy pod wieloma względami, ale najwspanialsze było to, że mogłem zobaczyć The Reds w akcji. Najpierw w maju 1977 roku był Finał FA Cup Liverpool – Manchester United, ze smutnym i niesprawiedliwym zakończeniem. To był przeciętny mecz i porażka 1-2 spowodowała, że ogrodzenie bardzo po tym meczu ucierpiało. Na szczęście kilka dni póĽniej nadeszły chwile pełne chwały.

25 maja 1977 roku, Liverpool vs Borussia Munchengladbach i wcześniejsze wydarzenie z Wembley straciły swoje znaczenie. Nawet w umyśle sześciolatka nie było żadnych wątpliwości, który mecz był ważniejszy. To był mój początek z europejską piłką i było to bardzo ekscytujące. Porównując z poprzednią sobotą to tak Monte Carlo vs East Grinstead. Po pierwsze i bardzo znaczące, Liverpool grał w czerwonych strojach, tak jak powinno być zawsze. Po drugie na trybunach było wspaniałe morze czerwonych i białych flag. Po trzecie, to było z pewnością europejskie – wokół boiska była szeroka pomarańczowa bieżnia, piłka była czarna, a głos Barry’ego Daviesa trzeszczał tak, jakby mówił przez telefon i można było wyczuć, dystans, jaki dzieli nas od tego miejsca. Po czwarte i najważniejsze The Reds miażdżyli bezradną tego dnia drużynę pełną gwiazd Reprezentacji NRD. Wtedy NRD było Mistrzami ¦wiata i Finalistami Mistrzostw Europy.

Puchar Europy był piękny nawet dla oka sześciolatka. Był piękny, wspaniały, niezwykły naraz – wielki, błyszczący, srebrny puchar z wielkimi ‘uszami’. Wyglądał dobrze w rękach Emlyna Hughuesa, zresztą tak, jak rok póĽniej. Porównując to z garnkiem, który widziałem podczas Finału FA Cup, było widać, że to jest PUCHAR. FA Cup wyglądał, jak stary, brzydki puchar wzięty ze sklepu z antykami. Już wszystko wiedziałem – FA Cup był tym drugim, najważniejszy jest Puchar Europy...

Rok póĽniej sukces z Rzymu został powtórzony z niewielką trudnością, przed rekordową publicznością na Wembley podczas meczu z Belgami, którzy grali w półfinale z wielkim Juventusem. Tym razem zdobycie Pucharu Europy było łatwe a czerwono-biała armia była wszechpotężna.

Przesuńmy zegar o kolejne 12 miesięcy i już nie było tak kolorowo. Nottingham Forest zdobyło wielki, srebrny, błyszczący Puchar, który jak pamiętałem należał do nas. W tym samym czasie The Reds zostali Mistrzami Anglii, ale byłem zazdrosny – a nawet zły. Została odebrana mi radość, jaką zawsze przeżywałem pod koniec sezonu. Co się dzieje? Jeszcze gorzej, rok póĽniej było to samo. Zacząłem nienawidzić Nottingham Forest, a było wiadomo, że Liverpool jest znacznie lepszy, od jednowymiarowego zespołu Clougha.

Nie musiałem się długo martwić. Rok póĽniej wszystko było, jak należy. Wszechpotężny Real Madryt został pokonany w Paryżu, w sezonie, kiedy zajęliśmy piąte miejsce w lidze (czegoś to Wam nie przypomina?). Wielki, błyszczący, wspaniały Puchar wrócił we właściwe ręce.

Dorastałem w Birkenhead i byłem przyzwyczajony do Zdobywania Pucharu Europy i jaki 10-latek często wspominałem fakt, że jesteśmy Zdobywcami Pucharu Europy. Nie było to miejsce pełne zróżnicowania rasowego. Bardzo rzadko spotykało się turystów, a wycieczki zagraniczne to był wielki luksus. Nie wiedzieliśmy, jak bardzo uwielbiany jest Liverpool na całym świecie. Każdy tryumf w Pucharze Europy dodawał energii, sprawiał, że chce się żyć. Tak wielka była jego magia.

W 1984 zdobyliśmy to trofeum po raz kolejny w Rzymie, wtedy byłem już nastolatkiem i to był czwarty tryumf w moim życiu – zdobywanie Pucharu Europy przez Liverpool stało się normą. To były nasze rozgrywki. Dorastałem z tymi zwycięstwami. Kochałem Puchar Europy. Zaczęło się w Rzymie w 1977 roku. Mimo wszystko to był najpiękniejszy i największy z dużych, błyszczących Pucharów. To było coś, co zdobywaliśmy regularnie w moim życiu. To była część życia. Puchar Europy to były specjalne rozgrywki, która moja drużyna – Liverpool FC – zdobywał regularnie. Regularnie, jak w zegarku The Reds przywozili go z za granicy i prezentowali w autobusie. Jak masz czternaści lat, to osiem lat, to tak jak by całe życie, a jeśli coś trwa przez całe życie to oczekujesz, że będzie trwało wiecznie. Potem było Heysel.

Tutaj nie będą się rozwodził nad tym, co się wydarzyło w Heysel. To był tragiczny, czarny dzień, który nie powinien się zdarzyć i łatwo można było mu zapobiec, ale to był ostatni raz dla mojej generacji, kiedy Liverpool wystąpił w Finale Pucharu Europy. Szesnaście lat póĽniej mieliśmy mały przedsmak tego wydarzenia, ale natrafiliśmy na Leverkusen i rozegraliśmy z nimi dziwny mecz.

Po takim wspaniałym początku z najwspanialszym z pucharów dwadzieścia lat póĽniej byliśmy głodni – przygotowani do walki. To był nasz Puchar i część naszej historii, część z nas – każdego z nas. Każdy mecz w tym pucharze darzyliśmy szacunkiem, ponieważ to mógł być nasz ostatni występ. Trzeba się nauczyć cieszyć szczęśliwymi chwilami i potrzebujesz doświadczenia z okropnymi momentami. Heysel, dwa lata póĽniej Hillsbrough – dwa tragiczne wydarzenia spowodowały, że ja i moja generacja zaczęliśmy patrzeć na Liverpool Football Club w innym świetle, niż to było podczas wspaniałych lat pełnych sukcesów. LFC stał się dla nas duchowym totemem, a Puchar Europy stał się świętym grałem, który przypominał o naszych początkach z tym klubem i najszczęśliwszych chwilach.

Dwadzieścia lat póĽniej po Heysel zagraliśmy z Juventusem w Æwierćfinale Ligi Mistrzów. To była szansa, żeby publicznie pokazać, że żałujemy wydarzeń z 1985, by przeprosić za tamte wydarzenia, ale także by grać normalnie ze świadomością tej tragedii.

Wszystkie te rzeczy zostały wykonane z godnością podczas meczu z Juventusem, dzięki LFC i wspaniałym kibicom i szliśmy naprzód i w górę. Siła i emocje na Anfield podczas tego meczu to był powrót do przeszłości. To był wieczór, który przypominał nam wspaniałą europejską historię. I u tych, którzy przeżyli te wspaniałe osiem lat dominacji w Europie, wywołało to multum emocji, które doprowadziły nas do Azji Mniejszej, Konstantynopola, albo, jak kto woli do Stambułu, żeby walczyć o to, co kiedyś uważaliśmy, za nasze. Przeznaczenie, albo nazwijcie to sobie, jak chcecie, jakaś niewiarygodna siła powodowała, że chcieliśmy ten duży, błyszczący Puchar, który był symbolem klubu i także symbolem mojej generacji.

W najlepszym artykule prasowym, od momentu powrotu ze Stambułu, Observer napisał: „Droga do Stambułu tak naprawdę zaczęła się 20 lat temu, kiedy wspaniałe dokonania Liverpoolu w Pucharze Europy napotkały na tragiczny koniec..” Prawie miał rację, ale nie do końca. Droga do Stambułu zaczęła się i ma swoje korzenie w Rzymie w 1977 roku, kiedy po raz pierwszy sięgnęliśmy po Puchar Europy. Wtedy także rozpoczęła się era dominacji Liverpoolu w Europie, która wróciła 25.05.05 w Stambule – dwadzieścia osiem lat po pierwszym, wspaniałym tryumfie.

Nasz głód i tradycja były widoczne w Stambule w różnych formach, od wielkiej chmary czerwono-białych flag i ludzi zgromadzonych na Taksim Square, po nieustępliwość i pewnego rodzaju świadomość przeznaczenia, które powodowały, że szliśmy naprzód i w końcu zostaliśmy koronowani Mistrzami Europy po 21 latach. Heysel to był bardzo smutny przystanek naszej drogi do Stambułu, wszyscy go żałujemy, który mam nadzieję, czegoś nas nauczył i spowodował, że nasz głód zwycięstwa był jeszcze większy. Ale nie ma wątpliwości, że wszystko się zaczęło 25.05.77 w Rzymie.

Wracając, do mrocznych, zimowych miesięcy sezonu 2004/05, Steven Kelly, redaktor pisma Through The Wind and Rain, trafnie skomentował, że to był najdziwniejszy sezon, jaki w życiu widział. Wtedy udowadniał tą tezę pokazując ogromną liczbę kontuzji w Liverpoolu i wiele błędnych, a znaczących decyzji sędziów, które miały miejsce niemal przez cały sezon. Mieliśmy wiele pecha, ale głównie w jednym meczu graliśmy wspaniale, żeby za tydzień zagrać beznadziejnie. Właśnie to jest najdziwniejsze w tym sezonie według Steve’a. A sezon miał niewyobrażalne zakończenie, 25.05.05 była to jedna z najwspanialszych nocy w historii Liverpoolu. W końcu miało to miejsce po przeciętnym sezonie w lidze, w którym wyprzedził nas Everton, nie będąc mistrzami.

Rok 2005 był także pełen różnych zbiegów okoliczności. Lista tych przypadków powiększała się im bliżej byliśmy Stambułu. Jeśli kiedykolwiek w sporcie liczy się przeznaczenie, to Liverpool właśnie za jego sprawą dotarł do Finału. To tak, jak by ktoś zdecydował, że teraz kolej na Liverpool FC, żeby wznieśli srebrny Puchar, jako że klubu z największymi tradycjami w Pucharze Europy – Ajax, Real Madryt, Bayern Munchen i Milan niedawno go zdobywali. Teraz przyszła kolej na nas, ponieważ właśnie nas brakowało w tej układance.

Kiedy spotkaliśmy się z Chelsea w Półfinale Ligi Mistrzów, przegrywając z nimi już trzy razy w tym sezonie, przez głupi samobój w Carling Cup, powinniśmy mieć rzuty karne zarówno na Anfield, jak i na wyjeĽdzie i jeden z naszych najważniejszych zawodników został wykluczony z gry na pół sezonu, żeby niespodziewanie wrócić na półfinał – musieliśmy teraz wygrać. Wrażenie, że gramy przeciwko aroganckiej drużynie, spotęgowało się, kiedy znowu w pierwszym meczu, nie dostaliśmy ewidentnego rzutu karnego, Cech miał jedną z najlepszych parad, a Gudjohnsen cynicznie zmusił arbitra do pokazania Alonso żółtej kartki, która wyeliminowała go z rewanżu. Alonso po raz drugi nie zagrał z powodu Chelsea. Jednak istniała sprawiedliwość i niewyobrażalna fala emocji, podczas najwspanialszego wieczoru na Anfield w historii, dzięki sprawiedliwej bramce i katastrofalnemu strzałowi Islandczyka wygraliśmy. Moc była z nami i to był moment skupienia się jej.

Było coś magicznego, mistycznego w naszej drodze do Finału w tak nieprzewidywalnych okolicznościach. Stawaliśmy się siłą nie do powstrzymania. Stambuł to bardzo żywe, egzotyczne i zwariowane miasto. Bez pełnej życia, egzotycznej i zwariowanej hordy fanów, Stambuł nie byłby zadowolony z Finału. Na szczęście sprostaliśmy oczekiwaniom Turków i Stambuł przeżył jedną z najwspanialszych nocy w swojej współczesnej historii. Tam miał miejsce najwspanialszy Finał Pucharu Europy i tam byli najwspanialsi fani na świecie, którzy mieli misję, by spełnić przeznaczenie i odzyskać swoją wielkość w najwspanialszych rozgrywkach. Prawda jest taka, że podczas naszego pobytu w Turcji, była dziwna symbioza pomiędzy Liverpoolczykami, a Stambułem. Jeśli ktoś tego nie czuł, to albo nie było go w Stambule, albo jest pozbawiony jakichkolwiek zmysłów.

Moja podróż do Stambułu zaczęła się o 8 rano na lotnisku w Belfaście, we wtorek 24 maja, czekałem na lot do Amsterdamu. Nie był to jakiś wyjątkowy początek, ale szczęśliwy. Kontroler na lotnisku nie był zadowolony z wyglądu mojego często używanego paszportu. Powiedział „Nie wiem, czy Pan będzie mógł podróżować” i poszedł się z kimś skonsultować. WyobraĽcie sobie tą scenę, stoję na lotnisku z małym bagażem, biletem do Stambułu i moim paszportem w przeddzień najważniejszego meczu Liverpoolu od 20 lat i słyszę, że nie będę mógł opuścić Belfastu. Stałem tam tak, przez 5 minut, kiedy kontroler wrócił i oznajmił, że mogę lecieć, ale na następny raz muszę sprawić sobie nowy paszport. Byłem zadowolony poszedłem dalej i o ósmej rano wypiłem moje pierwsze piwo na poczekalni na lotnisku.

W samolocie siedziałem obok rezerwowego napastnika Derry City, który także jest kibicem Liverpoolu. To był spoko gość, ale trochę dziwny. Bo jeśli ktoś wypija dwie podwójne brandy i kilka koktajli w ciągu godzinnego lotu jest trochę dziwny. Jednak moją prawdziwą misją było znalezienie miejsca, gdzie mógłbym trochę odświeżyć mój paszport, żeby nie napotkać na żadne przeszkody podczas dalszej podróży.

Centralny Amsterdam nigdy się nie zmaterializował. Na pociągu, którym jechaliśmy było wyraĽnie napisane Centralny Amsterdam, a jechaliśmy i jechaliśmy, minęliśmy Amsterdam Arena, wyjechaliśmy na jakieś pola i pociąg zatrzymał się dopiero jakieś 40 kilometrów za stolicą Holandii w miejscowości Amerfort. Dla doświadczonego podróżnika było to trochę dobijające. Jednak w przeciwieństwie do mojego kolegi z Derry nie przejąłem się tym zbytnio. Mój kolega bardzo się starał mnie zdenerwować, nabluzgał Pani sprzedającej bilety, ale ja jako porządny kibic uniknąłem dodatkowej opłaty za nieplanowaną wycieczkę i grzecznie czekałem na najbliższy pociąg. Jedną pozytywną rzeczą było to, że naprawiłem sobie mój paszport. Pożegnałem się z nowo poznanym kolegą i wyruszyłem na lotnisko, jako że lot do Stambułu nieuchronnie się zbliżał.

Okazało się, że pociąg do Centralnego Amsterdamu podzielił się, a my siedzieliśmy w złej jednostce. Podczas samotnej podróży mogą pojawić się problemy i wcześniejsze plany mogą lec w gruzach, i nie zawsze uda się spotkać z przyjaciółmi o umówionej godzinie. Godzinę póĽniej byłem już po odprawie i spokojnie czekał na samolot, a z paszportem tym razem problemów nie miałem.

Podczas lotu do Stambułu nic specjalnego się nie zdarzyło. Z lotniska Ataturk wziąłem taksówkę na Taksim Square gdzie spotykałem się z Johnem Mackinem, Paulem Stewartem i resztą naszej 10-osobowej ekipy. Lot był spokojny, ale tego samego nie można powiedzieć o taksówce. Mój turecki kierowca był przerażający. Na policzku miał sześciocalową szramę i wyglądał tak, jakby mógł wziąć swój samochód i rzucać nim pokoju. Były takie momenty, że jechaliśmy na dwóch kołach. Kibicował Fernabahce, ale nie był zbytnio zadowolony z tryumfu swojej drużyny w ostatni weekend. Szczerze mówiąc był w okropnym nastroju. Przynajmniej do momentu, kiedy zobaczył reklamę Forda i Ligi Mistrzów wokół jednego drzewa, co doprowadziło go do szału. „Futbol, Futbol” krzyknął i uderzył w kierownicę. Pierdol mnie, pomyślałem sobie. Czy ten gość, jest dalekim, tureckim kuzynem Alexa Fergusona? Byłem zadowolony, że dotarłem na Taksim Square w dobrym stanie.

Przywitał mnie widok zadowolonych i upitych kibiców The Reds. W tym momencie około 23:00 we wtorek można było wyczuć elektryzującą atmosferę. Młodzi Turcy wjeżdżali na plac i wymachiwali różnymi flagami z samochodów, a niektórzy nawet prowokowali kibiców The Reds. Ale minęło kilka godzin i Turcy zorientowali się, że kibice Liverpoolu byli tylko zainteresowani śpiewaniem i piciem piwa. Powiem więcej, tam było tysiące Czerwonych Pielgrzymów. Nakręcali Turkom biznes i byli dobrzy w śpiewaniu i piciu.

Odnalazłem Mackina, bagaż zaniosłem do hotelu i dołączyłem do reszty kibiców. Byliśmy na placu do 4:30 nad ranem i ciągle piliśmy kolejne puszki Efesa, opowiadaliśmy różne historia i jednym słowem podkręcaliśmy atmosferę. Sztandary były już wyniesione podczas miłego poranka i idealnym początkiem dnia podczas, którego odbędzie się Wielki Finał było wypicie piwa. Głównym tematem rozmowy prowadzonej podczas porannego picia były niezliczone zastępy kibiców The Reds w Stambule. Było ich tysiące i byli wszędzie. Podczas europejskich meczów zawsze natykasz się znane twarze, ale tym razem odnalezienie kogoś w tym tłumie było niemożliwe. Niektórzy Turcy do nas dołączali, niektórzy byli dobrze nastawieni, inni wręcz przeciwnie, ale szybko mieli do czynienia z lokalną policją. Jeśli tureccy kieszonkowcy chcą wyżyć z kradzieży to muszą szukać łatwiejszych celów, niż kibice The Reds i muszą polepszyć swoje umiejętności. Większość kibiców była zdumiona tym, jak słabo oni to robią. Turcy chcieli wiedzieć dlaczego stoimy na ulicy nad ranem i kiedy planujemy pójść spać. Niektórzy się zatrzymywali i wracali razem z Liverpoolczykami do domów, żeby z nimi pogawędzić. Byli zdumieni widokiem tysięcy ludzi maszerujących po ulicy, ale chętnie do nas dołączali. Próbowałem im wytłumaczyć, że uczestniczą w Wielkiej Pielgrzymce, podczas której dziesiątki tysięcy fanów z różnych miejsc przybyło, żeby odnowić swoją znajomość z Pucharem Europy.

Kiedy poszedłem spać w porannych godzinach w środę na Taksim Square powoli zaczynało ubywać ludzi, ale ciągle dużo osób ciągle się bawiło. Ale już o 10:30 znowu plac był pełen fanów i z bardzo dobrze wyczuwalna byłą elektryzująca atmosfera, która narastała z każdą godziną. Taksim Square był nawałnicą zmysłów. Wspaniały zapach kebabów, szaleni taksówkarze, jeżdżący po placu i głosy tysięcy śpiewających kibiców The Reds. Plac był przepełniony czerwienią i bielą. To był słoneczny dzień i chmara kibiców urządziła sobie coś w stylu karnawału na początek dnia.

W czasie całego mojego pobytu w tym wspaniałym mieście naliczyłem chyba czterech kibiców Milanu. Mieliśmy ogromną przewagę liczebną. Zadawaliśmy sobie jedno pytanie: jak możemy przegrać z takimi kibicami? Zazwyczaj jestem ogromnym pesymistą, ale tym razem nie wyobrażałem sobie porażki. Za dużo osób marzyło o zwycięstwie, więc nie mogliśmy przegrać. Byłem irracjonalnie pewny zwycięstwa. Wszyscy byliśmy. Wydaje mi się, że zaczęliśmy wierzyć w przeznaczenie i, że pomożemy piłkarzom w przywiezieniu wielkiego, srebrnego Pucharu do Liverpoolu. Taki był nastrój w naszej ekipie, jak szliśmy rano przez ulicę w stronę rzeki na poranny lunch.

Nigdy do niej nie doszliśmy, ale spotkaliśmy grupę miłych Kurdów, którzy lepiej mówili po angielsku niż większość osób z naszej grupy. Spędziliśmy mniej więcej godzinę wypoczywając na słońcu i podziwianiu wspaniałych widoków rzeki i miasta. Widok niezliczonych meczetów spowodował, że Kensington wyglądał, jak dzielnica średniej klasy. Widać było, że jesteśmy na krańcu Europy i bardzo blisko Azji. Jak na standardy europejskich wycieczek mieliśmy spokojny i cichy dzień. Wszystko było ok. W pewnym momencie ja i Mackin poszliśmy do małego stoiska z rybami, żeby kupić kilka sardynek i ośmiornic, ale normalnie kupilibyśmy jeszcze butelkę, albo dwie wina, ale to nie była odpowiednia pora. Więc zdecydowaliśmy się wypić po jednym zimnym piwie. To nie był dzień, żeby się upić.

Kiedy wróciliśmy na plac tłum osiągnął niewyobrażalne proporcje. W to popołudnie widać było całą magię tego miejsca. Ale nikt nie miał takich flag, jak nasze. Okay było kilka, ale przeciętnych, a my mieliśmy prawdziwe dzieła. Muszę przyznać, że widok tysięcy fanów The Reds na Taksim Square spowodował, że łezka zakręciła się w oku.

Wśród tego tłumu odnalazłem dwie w sumie nie znałem ich osobiście, ale są dosyć sławne w niektórych kręgach. Pierwszy z nich nawet w latach osiemdziesiątych był muzykiem, a teraz jest dobrze znanym poetą. Piknikował sobie pod legendarną flagą: „Ali bab i ponad 40 rozbójników.” Jednak nasz przyjaciel nie był szczęśliwy. „Za dużo wełny” krzyczał, „Turcy są w porządku, ale za często chodzą się modlić”. Ja mu na to odpowiedziałem, ze dzisiaj jest Finał Pucharu Europy, więc chyba wełna nie jest zbyt ważna. Według mnie każdy kto dotarł na te obrzeża Europy (a nie było to tanie) zasłużył na to, żeby tu być. Ale podziwiałem spokój mojego przyjaciela. Stał sobie spokojnie na ziemi i te sceny nie poruszyły nim za bardzo, w przeciwieństwie do mnie. Ja się zamieniłem w sentymentalnego człowieka przez te wszystkie wydarzenia. Kolejną rozmowę miałem z Kenem Doddem, który generalnie potrafi naprawić wszystko w sobie tylko znany sposób. Jego największym zmartwieniem było to, czy pojedzie do Japonii. Jeśli wygramy to od razu rezerwuje bilet i leci. Byłem bardzo zaskoczony tym, co mówi i zastanawiałem się, czy on sobie nie żartuje, ale był śmiertelnie poważny. Chciałem nim wstrząsnąć i powiedzieć, że to jest Finał Pucharu Europy, ale on jest zbyt solidny. Potem jeszcze narzekał na swojego kolegę z Niemiec.

Jeśli nasz dzień był spokojny, to tego samego nie można powiedzieć o drodze na stadion. Zamówiliśmy sobie minibusa, który miał nas zawieĽć na stadion, ale o 18 go jeszcze nie było, więc już mieliśmy brać taksówki, ale właśnie w tym momencie właśnie przyjechał bus. Skrzynki z Efesem były wniesione na pokład, tureckie techno włączone i ruszyliśmy w drogę. Problem był taki, że w zasadzie to nie jechaliśmy. Utknęliśmy w korku na Taksim Square, w sumie nic dziwnego w końcu 70,000 ludzi jedzie na stadion. Jak staliśmy w korku kilku izraelickich dziennikarzy bas odwiedziło, pomogli nam wypić piwa, pogadaliśmy trochę i ogólnie ciepło powitaliśmy. W końcu zaczęliśmy jechać i prowadził nas kolega kierowcy jadący na motorze. Przynajmniej do momentu, kiedy został przyuważony przez Woody’ego, który powiedział Rolfowi Harrisowi, że motor jest dwuosobowy.

Woody był jedyną osobą, której nie znałem wcześniej, a mieszkałem razem z nim w pokoju, ale dzięki atmosferze, jaką stworzył na drodze na stadion będę go zawsze ciepło wspominał. W zasadzie nie zabawiał nas, tylko tych wszystkich, którzy jeĽdzili po ulicy i byli w tym momencie na chodniku. Nawet doprowadził do tego, że szanująca się, bardzo dobra gazeta o nas napisała.. Observer tak opisał jego dokonania...

Niektórzy najbardziej pomysłowi fani The Reds zatrudnili motocyklistów, żeby nie stać tak długo w korku. Lokalna młodzież z dwukołowymi środkami transportu brała kilka lirów za podwiezienie pasażera. Jeden taki chłopak bardzo się poświęcał, stojąc na swoim motorze, tylko w szortach, tenisówkach i z kilkoma tatuażami na klatce piersiowej. Na jednym ramieniu miał wytatuowaną puszkę z piwem, a na drugim koszulkę. Na drodze często były postoje, ale nasz dzielny Turek nic sobie z nich nie robił i dzielnie jechał naprzód omijając stojące samochody, relaksując się przy tym pijąc co jakiś czas piwo.

¦piewał też piosenkę, którą fani Liverpoolu zaadoptowali sobie, jako hymn w Stambule „Ring of Fire”. Jednak żadnych słów, tylko melodia, ta sama jaką mogliście usłyszeć od Stevena Gerrarda, kiedy podszedł do fanów po meczu. „De de de de de de der der”.

Nie znaczy to wiele, ale brzmi genialnie w połączeniu z pełnym odwagi gościem, z gołą klatką piersiową, pędzącym na swoim motorze. W pewnym momencie dołączył do nich jeszcze jeden kibic i razem było ich trzech na jednym motorze.

Tą trzecią osobą był kolejny pasażer naszego autobusu, Simon Morris, który się zamienił z cichego, spokojnego księgowego, w szalone zwierzę. On był w zasadzie gościem u nas, ale potrafił się kłócić i wydaje mi się, że był jedynym gościem, który wbił się na turecki motor, zaczął śpiewać Ring of Fire i zachowywał się jak Apacz.

Jak już byliśmy bliżej stadionu, ruch samochodowy był zablokowany, więc resztę drogi przebyliśmy pieszo. Nie byliśmy sami. Setki fanów The Reds wychodziło z taksówek i autobusów i maszerowali w kierunku wspaniałego obiektu. Wyglądało to, jakby horda ludzi maszerowała do obiecanej im ziemi. Niektórzy ludzie narzekali na położenie stadionu i drogi dojazdowe. Stadion stał w centrum niczego i była jedna droga na stadion i jedna wyjazdowa, ale dla mnie to tylko sprawiło, że ta wspaniała noc była jeszcze bardziej szalona i nieprawdopodobna.

Wyruszyliśmy z hotelu o 18, a miejsca na stadionie zająłem dopiero na 10 minut przed pierwszym gwizdkiem sędziego, czyli o 21:35, a długo nie chodziliśmy wokół stadionu. Więc w sumie przebyliśmy 20 kilometrów w trzy i pół godziny, ale ta podróż to była wspaniała zabawa w wyjątkowym towarzystwie. Nie było żadnego znaku kolegi Mackina, jako że rozdzieliliśmy się podczas wędrówki na stadion. Nagle znikąd, jakby za sprawą magii pojawił się obok mnie, ubrany w jeden ze swoich kostiumów Mr Benna, albo przynajmniej miał jakaś dziwną fryzurę, jakby pożyczoną od jakiegoś sprzedawcy kebabów. To było to. Byliśmy gotowi.

Gol Maldiniego zepsuł cały nastrój. Byłem przekonany, że jedna bramka może zadecydować o losach meczu, a my już ją tracimy w pierwszej minucie meczu, grając z mistrzami catennacio. Po pół godzinie gry niemalże popełniliśmy samobójstwo. Potem po już sławnym śpiewie YNWA w przerwie meczu postanowiłem udać się do toalety. „PójdĽmy sobie,” zaproponował Mackin. „PójdĽmy na miasto się powozić.” W jednej chwili mój nastrój się zmienił od załamania do wściekłości. „Pierdol się, to jest Finał Ligi Mistrzów. Nigdzie nie idziemy. Wracaj na miejsce i dopinguj swoją drużynę. Raz w życiu bądĽ mężczyzną. Walcz i bierz, co zdobędziesz.” To był oświecający moment a la Churchill – szczerze.

Teraz byłem w pełnowymiarowej bitwie z Bazylei. Wierzyłem w sukces i byłem gotów zwymyślać każdego kto nie wierzył. Ostatni raz, kiedy widziałem Liverpool przegrywający 0-3 do przerwy było to w Bazylei. Wtedy, tamtej nocy ja wierzyłem, że uda nam się wygrać. Wrzeszczałem, modliłem się, robiłem wszystko bylebyśmy wygrali. Udało się doprowadzić do remisu, ale to nie wystarczyło. Byłem jakoś dziwnie pewny, że teraz będzie tak samo. Pierwsza połowa byłą tak podobna do meczu w Bazylei, że bardzo podobnie myślałem. Druga połowa o dziwo też była niebywale podobna. Smicer grał dobrze, zdobył gola na 2-3 i wyrównującą bramkę zdobyliśmy po dobitce rzutu karnego. To było niewiarygodne.

Po przerwie już nie usiadłem na moim miejscu. Zamiast tego razem z 45,000 kibiców dopingowaliśmy nasz zespół. Chciałem znaleĽć drogę na miejsce prawą stroną, Gerrard zdobył gola. Cieszyłem się z tej bramki, Smicer zdobył kolejną. W momencie, jak ułożył swoje ciało to było pewne, że zdobędzie gola, ale oglądając to kilka raz, była to dużo trudniejsza pozycja, niż tak naprawdę wyglądało. Zanim ktokolwiek pojął, że Vladi zdobył nieprawdopodobną bramkę, strzałem z 20 metrów w Finale Pucharu Europy, mieliśmy rzut karny. Oczy to wszystko widziały, ale mózg nie mógł a tym nadążyć. Wszyscy wokół mnie drapali się po głowach i zadawali sobie pytanie „Co tu się do cholery dzieje?”

Na chwilę wróciłem na swoje miejsce, nie ma tam Mackina. „Myślał, że się zgubiłeś i poszedł Cie szukać”, powiedzieli mi kibice siedzący obok mnie. Powiedziałem im, że nic mi nie jest i poszedłem z powrotem na górę, gdzie byłem, jak padały wszystkie gole. Choć szczerze mówiąc to, co chwila chodziłem z góry na dół. Wyglądało, że wszędzie skupione były jakieś dziwne, ekscentryczne rzeczy i osoby. Obok mnie siedział starszy kibic z czerwoną twarzą. „To jest okropne dla mojej anginy,” powiedział i wziął kolejną tabletkę do ust. Teraz jest w pełni zdrowy, ale bałem się o moje serce, po tym, co się zdarzyło i zważając gdzie jestem – na najbardziej dramatycznym Finale Pucharu Europy, obok gościa, który wyglądał, jakby w każdej chwili mógł umrzeć. Przez resztę meczu jednym okiem patrzyłem na grę, a drugim na niego. Zwrócił moją uwagę na gościa, który po mojej prawej, zwał go Duży człowiek. „Gdzie poszedł duży człowiek? Tam jest! On jest jasnowidzem! On jest kimś! On to wszystko przewidział!” Obejrzałem dokładnie tego tajemniczego mistyka. Miał na sobie długi płaszcz i długi czerwono-biały szalik. Wyglądał całkiem tajemniczo, jakby był z filmu Mike’a Lee. „Cisse wejdzie na boisko i strzeli zwycięską bramkę. Mówię wam. Widzę to w gwiazdach.” Właśnie w tym momencie Djib wstał z ławki. Zaczynałem myśleć, że ktoś wypił za dużo Efesu w autobusie.

Kiedy Jerzy obronił ostatniego karnego, zacząłem skakać, walnąłem kilku gości po plecach i potem na kogoś wpadłem. To był Mackin. Podczas rzutów karnych siedział pod krzesełkami i pił puszki Efesa z ‘dziwnie czerwonym gościem z anginą’. To byłą zbyt nieprawdopodobne. Potem bardzo długie chwile uścisków i wielka radość. Przynajmniej udało nam się usiąść na wręczenie medali.

Czuliśmy się, jak bohaterzy wojenni. Ostatni raz, kiedy się razem widzieliśmy to było kilka godzin temu, tuż przed meczem. Wszyscy byli dumni. Teraz jesteśmy razem i świętujemy najszczęśliwsze chwile naszego życia. To był cud. To była niebywałe. Ale wszyscy razem dzieliliśmy te wspaniałe chwile. Mackin powiedział „Zapamiętajcie ten moment zawsze.” Zapamiętamy. Na stadionie słychać YNWA. Zaczęło do mnie docierać, co się stało. Zadzwonił do mnie telefon, to mój tata. Po prostu podniosłem go i pozwoliłem słuchać, co się dzieje. „Jesteśmy Mistrzami, Mistrzami Europy. Kiedy The Reds będą wznosić Puchar Europy, my tam będziemy. Championi, Championi, Championi, Liverpool.” To można było usłyszeć na stadionie.”

Każdy chciał lepiej widzieć Puchar. Zachęcaliśmy piłkarzy, żeby go nam pokazali. Widzieliśmy takie nieprawdopodobne rzeczy przez te dwie pół i godziny, że ciężko w to uwierzyć. Ale mamy swój wieczór z przeznaczeniem. Przez chwilę pomyślałem o Emlynie Hughuesie. On byłby wniebowzięty w tym momencie. Zacząłem myśleć, że Emlyn maczał palce w tym, co się stało. RIP.

Co robisz, kiedy widzisz, jak twoja ukochana drużyna po wspaniałej walce odnosi największe zwycięstwo wszechczasów przeciwko faworytom? Właśnie taki mieliśmy dylemat. Musieliśmy godnie uczcić to, co się stało, ale po pierwsze musieliśmy iść na miasto. Niestety nie było szansy znalezienia naszego autobusu w tym chaosie. Spotkaliśmy Simona Morrisa na jednym z autobusów jadących na Taksim Square. Był przepełniony, ale jakoś udało nam się wepchnąć do środka. Ciężko było tam oddychać, mało co, a drzwi zostały by rozwalone taki był tam tłum. Jakieś dwie godziny póĽniej znaleĽliśmy pustą drogę i zaczęliśmy szybciej jechać. Po kilku minutach usłyszeliśmy dziwny odgłos, jakby coś dużego uderzyło o ulicę. Z tyłu pojazdu unosił się czarny, trujący dym. Nasz autobus się palił w centrum niczego.

Kaskader Morris nie był pokonany przez mały kawałek palącego się autobusu, więc pamiętając o jego wyczynach na motorze, rzucił się przed nadjeżdżający samochód w stylu gościa ze Stursky’ego i Hutcha. Kierowca się zatrzymał i nagle się okazało, że ma pasażerów. Dostał polecenie, żeby jechać na Taksim Square. Kierowca nie mówił po angielsku, ale miał na sobie czerwoną koszulkę Liverpoolu z lat 70-tych. Dziwny wieczór i dziwny gość.

Kiedy dojechaliśmy na plac dowiedzieliśmy się, że Peter Hewey oglądał cały mecz od początku do końca, natomiast Woody w przerwie wyszedł, ale wrócił na stadion, kiedy jadać taksówką dowiedział się, że jest 3-2. Justin, który przyleciał z Nowego Jorku też cały mecz był na trybunach. Jak wróciliśmy to znaleĽliśmy go śpiącego w fotelu, ale namówiliśmy go, żeby poszedł z nami na nocne śniadanie. Zdobycie Pucharu Europy w tak dramatycznych okolicznościach robi z ludĽmi przedziwne rzeczy. Rozejrzałem się po barze i niemal wszyscy mieli takie same uśmiechy na twarzach. Po tej huśtawce emocji, wszyscy wyglądaliśmy trochę, jak po katastrofie ekologicznej. Ale teraz był czas na szampana, kebabu, jeszcze więcej szampana i Efes. O 7 rano poszliśmy na Taksim Square potańczyć, dobry pomysł na świętowanie. Morris jeszcze raz bawił się w Apacza i bawił się na całego. O 8 pożegnaliśmy Nico, który wracał do Belgii, ale obiecaliśmy mu, że będziemy świętować w Antwerpii, bo tam będę jechał grać w piłkę. O 9 poszedłem spać, a o 11 już byłem na nogach.

W czasie lunchu pożegnałem kolegów i poszedłem do Jamesa Joyce’a razem z Mickiem Holendrem i Joe, ponoć tam pokazywali retransmisję tego wspaniałego wydarzenia. Uderzyły mnie to, że jak oglądałem to jeszcze raz u Nico w Antwerpii, zauważyłem, jak pozytywny wpływ na kibiców i piłkarzy miał gol Gerrarda i jak zaskoczył Milan. Kiedy jesteś w środku nie zauważasz tego, ale my także byliśmy częścią tego wspaniałego meczu. Wspaniała parada Dudka spowodowała, że wszyscy byli zdumieni, nawet jak oglądali to już trzeci raz. Joe także zwrócił uwagę na to, że Dudek przed każdym karnym podawał piłkę strzelcowi i patrzył mu prosto w oczy. Tego nie zauważyłem będąc na stadionie. Każdy piłkarz Milanu strzelał podczas gwizdów, natomiast piłkarze Liverpoolu mieli skandowane ich nazwiska podczas wykonywania jedenastek. Wokół mnie na stadionie wszyscy byli bardzo nerwowi, jak Smicer podchodził do karnego, ale potem Joe zwrócił mi uwagę, że zupełnie niepotrzebnie. Smicer ma bardzo dobrą technikę. Jeśli nikt mu nie przeszkadza, zawsze wykorzysta jedenastkę.

Chwilę póĽniej poczułem, jakbym się przeziębił po meczu. W końcu temperatura na stadionie była ogromna, a na górze schodów było naprawdę duszno. Przez cały kolejny tydzień, jak myślałem o Finale ciągle przechodziły mnie dreszcze i miałem gęsią skórkę. Normalnie tylko ciężkie narkotyki mogą wywołać takie objawy.

Impreza ciągle trwała, jak rozmawialiśmy między sobą w różnych barach. Wieczór skończył się około 4:30 rano, jedną z największych imprez w historii Liverpoolu w barze na przeciwko hotelu Flight Options. O 4:40 piłem piwo i chciałem zamówić taksówkę, bo o 7:30 miałem mój lot do Amsterdamu. O 6 rano obudziłem się w tym samym fotelu, ale nie do końca wiedziałem, gdzie jestem. Trochę spanikowałem, ale na lotnisku byłem już o 6:25 i spokojnie przeszedłem odprawę. Jakieś pięć godzin póĽniej byłem już w Antwerpii w hotelu i poszedłem spać. Miałem przed sobą kolejne cztery dni pełne świętowania. Jutro moja drużyna z Belfastu przyjeżdżała, żeby zagrać towarzyski mecz z zespołem Nico.

Kolejny ranek to jeden z najdziwniejszych momentów całej wycieczki. Byłem w hotelu w Antwerpii po pierwszej dobrze przespanej nocy od trzech dni. Spałem całe 6 godzin. Zostałem obudzony o 8 rano przez śpiewy dochodzące z pobliskiego baru, znanego, jako ‘szalony bar’, ponieważ jego właściciele piją aż do upadłego. Przechodząc do rzeczy, śpiewy brzmiały, jakby z Merseyside od fanów Evertonu „My nienawidzimy Liverpoolu”. Nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić. Na początku pomyślałem, że mi się to wydaje z powodu braku snu, ale belgijski kolega, który był w tym barze uświadomił mi, że to prawda. To była zbyt dobra okazja, żeby ją zmarnować, wywiesiłem flagę Road to Istanbul Champions League ‘The Final 2005’ za okno hotelowe. Potem jeszcze zacząłem krzyczeć „Patrzcie evertońskie świnie, My jesteśmy chłopakami Shankly’ego”. Oni tylko mieli otwarte usta i pokazywali mnie palcem, tak jakby zobaczyli samolot po raz pierwszy w życiu.

Kilka kolejnych dni spędziłem miło w innym wielkim mieście Europy. Ludzie, którzy znali Nico i znali mnie z poprzednich wizyt wybiegli z baru, żeby mi pogratulować. Wydarzenia z 25.05.05 zwróciły uwagę całej Europy. Potem sobie pomyślałem, że dobrze uważałem w środę rano, że nie możemy przegrać mając takich kibiców i z ręka przeznaczenia na ramieniu. Liverpool i jego fani mają specjalną znajomość z Pucharem Europy i my po prostu uczestniczyliśmy w procesie odnawiania tej znajomości. Teraz mam zamiar spędzić resztę wakacji na wznoszeniu toastów... a jakbyście zapomnieli.. JESTE¦MY MISTRZAMI, MISTRZAMI EUROPY.... PONOWNIE.



Autor: Liverpoollover
Data publikacji: 11.07.2005 (zmod. 02.07.2020)