LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1293

Reina i dziesięć fajtłap, czyli podsumowanie sezonu 09/10

Artykuł z cyklu Artykuły


Nie będzie wstępu, bo tragiczny sezon zaatakował nas w sierpniu 2009 roku bez żadnego ostrzeżenia. Od razu przechodzimy do rzeczy.

Zaczynam pisać, gdy Diego Forlan zdziera z siebie koszulkę po golu na 2:1 w finale Ligi Europejskiej pomiędzy Atletico a Fulham. Jest to fakt istotny. Zapominalskim przypominam, po co nasz Fernando Torres w ogóle opuszczał Madryt - ano po to, żeby w końcu podnieść jakiś puchar. W Liverpoolu od czasu swojego transferu nie wygrał nic. Przegrał nawet trofeum, o który walczyliśmy podczas sparingów w Azji przed sezonem 2007/08, gdy w rzutach karnych Liverpool został pokonany przez Portsmouth. Natomiast sezon, o którym - na szczęście - można już mówić w czasie przeszłym z pewnością zmusi Torresa do refleksji, bo jakby na tę sprawę nie spojrzeć, decyzja o przeprowadzce na Merseyside była najgorszą, jaką 26-latek mógł podjąć. Gdyby tylko zechciał, były klub zezwoliłby mu na przeglądanie ofert błagających o jego podpis piłkarskich potęg. W Barcelonie upiłby się chwałą do nieprzytomności, zaznałby glorii z zespołem Chelsea, zmieniałby historię z Manchesterem United, budowałby dzieje Interu. Wolał Liverpool: zagrał ryzykownie i chyba przegrał. Jest Torres wysoko wyłącznie w rankingu pechowców, będąc piłkarzem fantastycznym, którego gablota z medalami świeci pustkami.

Nie musi to być jedyna klątwa Torresa. Martwią kontuzje, które często trapiły go w Atletico, by teraz powrócić ze zdwojoną siłą. Narzekamy na kontuzjogenność Aquilaniego, wiecznie nieobecnego Degena i odchodzącego z Anfield Fabio Aurelio, pomijając problem najlepszego napastnika drużyny, który w ubiegłym sezonie był jednym z najczęstszych gości gabinetu medycznego w Melwood. Pytanie tylko czy jest to wina organizmu Hiszpana, czy pracowników klubu. Pojawiały się skargi ze strony byłych piłkarzy, a przecież Harry Kewell, który mógłby być dobrym kumplem Aurelio, Aquilaniego i Degena, w lidze tureckiej częściej gra niż przesiaduje przed telewizorem, co w jego przypadku jest wyczynem niebywałym.

Zdrowotne kłopoty Torresa dały szansę Davidowi Ngogowi. Piszę "szansę", bo młody gracz zapowiadający się na strzelca światowego formatu uznałby taką sytuację za życiową okazję i został nowym bohaterem kibiców. Francuz natomiast, pomimo kilku trafień, pokazał wyłącznie, że piłkarzem będzie co najwyżej przeciętnym. Jeszcze większe wątpliwości można mieć co do Emiliano Insui, który też wskoczył do wyjściowej jedenastki dzięki urazowi swojego rywala ze składu. Argentyńczyk był o wiele gorszy od Ngoga, nie pozostawił nam żadnej nadziei na gwałtowny skok w jego rozwoju.

Skoro o rozwoju mowa, zatrzymajmy się na chwilę przy Lukasie. Był Brazylijczyk przez lwią część sezonu zawodnikiem wyróżniającym się. Swą przeciętnością górował nad beznadzieją pozostałych, jego przewidywalna, średnia dyspozycja była przyjemną odskocznią dla osób strapionych fochami kapitana, kiksami obrony i nieudolnością atakujących. Przez chwilę próbowałem Lukasowi kibicować, myśląc, że może odkryję tę wielką tajemnicę, którą chowa przed nami Rafa Benitez. Po zdjęciu różowych okularów okazało się, że żadnej tajemnicy po prostu nie ma. Lucas jest kopaczem słabym i prawdopodobnie takim pozostanie.

Zastanawiam się za to, jakim kopaczem jest teraz Steven Gerrard, najbardziej irytująca mnie postać minionego sezonu. Wiecznie obrażona primadonna truchtająca z zadartym nosem, z góry spoglądająca na słabo grających kolegów z drużyny. Da się tolerować gwiazdorów, którzy zachowują się arogancko, ale grają jak z nut. Gerrard natomiast był jednym z najgorszych. Real Madryt kupując Kakę pokazał, że lubi płacić za przeterminowanych bohaterów fortunę, więc ewentualny transfer nie byłby zbyt szokujący. Tym bardziej, że na Bernabeu jest ulubieniec Gerrarda, Xabi Alonso.

Z jednej strony ciężko uznać odejście Gerrarda za pomysł słuszny, bo spośród piątki genialnych wychowanków pozostałby nam tylko starzejący się Jamie Carragher. Z drugiej - gdy jeden lider odchodzi, drugi przychodzi. Tak było w Barcelonie, gdy klub opuszczał Ronaldinho, a zastępował go Messi, tak było w Man United, gdy barwy zmieniał Cristiano Ronaldo, a na pierwszy plan wkroczył Rooney, tak było też w Liverpoolu po dezercji Owena zapomnianej dzięki Gerrardowi. Ale czy Liverpool ma choć jednego piłkarza, który mógłby stać się nowym motorem napędowym drużyny? (MUSI to być gracz ofensywny). Na myśl przychodzi jedynie Torres, który w Atletico obowiązki lidera znosił niezbyt dobrze i był to kolejny powód, dla którego zdecydował się na przeprowadzkę. Na równi z najważniejszymi obecnie zadaniami klubu, tj. zmianą właścicieli i menedżera, postawiłbym znalezienie nowego zbawiciela Liverpoolu. Szkoda, że ci zazwyczaj muszą wykrystalizować się sami...

Wielki potencjał na kapitana ma Pepe Reina. I mógłby on tym kapitanem być, bo kawałek materiału na ramieniu piłkarza jest mało znaczący. Zawodnik, który wskrzesi ducha gry u pozostałych pięknym strzałem z dystansu czy genialnym dryblingiem - tego potrzebujemy i tego Reina nam nie da, choć opaskę mógłby przywdziać. To dlatego wcześniej zaznaczyłem, że nasz nowy zbawiciel musi biegać w strefie ofensywnej i to dlatego Gerrarda w roli lidera nigdy nie zastąpi Reina ani żaden inny zawodnik bloku defensywnego. Szkoda, bo Hiszpan był bezsprzecznie najlepszy wśród The Reds w tym sezonie i chyba tylko jemu naprawdę zależało - a przynajmniej tylko on potrafił przenieść swą motywację na boisko. Pozostali przyjęli rolę fajtłap, które rozgnieść może byle Sunderland czy Wigan. I jeżeli ktoś mnie spyta, czego Liverpoolowi w tym sezonie zabrakło, to odpowiem właśnie tak - ducha zabrakło.



Autor: Piotr Czernicki-Sochal
Data publikacji: 13.05.2010 (zmod. 02.07.2020)