WHU
West Ham United
Premier League
27.04.2024
13:30
LIV
Liverpool
 
Osób online 922

Jak dane (i zapierający dech w piersiach futbol) przywiodły Liverpool na skraj chwały

Artykuł z cyklu Artykuły


Klub kończy właśnie fenomenalny sezon – częściowo dzięki niespotykanemu oparciu się na profesjonalnej analizie.

Był listopad 2015 roku, trzeci tydzień pracy Jürgena Kloppa, kiedy Ian Graham – kierownik ds. pozyskiwania danych – przyszedł do biura Niemca niosąc pod pachą sztapel komputerowych wydruków. Graham chciał pokazać Kloppowi, którego dotąd nie poznał osobiście, czym się zajmuje. Miał nadzieję, że zdoła przekonać Kloppa, by ten skorzystał z jego pracy.

Graham rozłożył swoje dokumenty na biurku. Zaczął mówić o meczu, który Borussia Dortmund, poprzedni klub Kloppa rozegrał w minionym sezonie. Odnotował, że Dortmund miał liczne szanse przeciwko potraktowanemu niezbyt poważnie Mainz, mniejszemu klubowi, który ostatecznie zakończył sezon na 11. pozycji. Mimo tego drużyna Kloppa przegrała 2:0. Graham zaczął wyjaśniać, co widać na jego wydrukach, kiedy twarz Kloppa rozjaśniła się. – O, widziałeś ten mecz – powiedział. – To było szalone spotkanie. Rozbiliśmy ich, sam widziałeś!

Graham nie oglądał meczu. Jednak wcześniej tej jesieni, kiedy Liverpool decydował, kim zastąpić trenera tracącego swoją posadę, Graham dostarczył szefostwu liczbowe odwzorowanie każdego podania, strzału i odbioru, jakiego podjęli się zawodnicy z Dortmundu podczas kadencji Kloppa wtłoczone w specjalnie stworzony model matematyczny. Następnie ocenił każdy z meczów Dortmundu w oparciu o jego przeliczenia i wyniki występów każdego z zaangażowanych zawodników. Różnica była uderzająca. Dortmund skończył na siódmej pozycji, podczas gdy z modelu Grahama wynikało, że powinien był zostać wicemistrzem. Konkluzja, jaką wyprowadził analityk była taka, że rozczarowujący sezon nie miał nic wspólnego z Kloppem, choć jego reputacja w tym okresie znacząco ucierpiała. Koniec końców okazało się, że prowadził jeden z najbardziej pechowych zespołów w niedawnej historii.

Podczas wspomnianego meczu z Mainz, jak wynika z wydruków, Dortmund oddał 19 strzałów przy 10 próbach rywali. Kontrolował grę przez blisko dwie trzecie czasu. Do strefy ataku wprowadzał piłkę 85 razy, pozwalając Mainz na to samo tylko 55-krotnie. W polu karnym meldował się 36 razy, 19 razy więcej niż rywale. A jednak przegrali z uwagi na dwa dziecinne błędy. W 70. minucie przestrzelili rzut karny. Cztery minuty później strzelili bramkę samobójczą. Borussia była lepsza w praktycznie każdym aspekcie gry – poza wynikiem.

W piłce nożnej czyste szczęście może wpłynąć na ostateczny wynik w znacznie większym stopniu niż w innych dyscyplinach sportu. Bramki są stosunkowo rzadkie, w Premier League pada ich przeciętnie mniej niż trzy w ciągu 90 minut. Więc różnica pomiędzy rykoszetem trafiającym do siatki, a tym przechodzącym centymetry obok słupka ma – statystycznie rzecz ujmując – znacznie większy wpływ na końcowy wynik niż, dajmy na to, różnica pomiędzy celnym a niecelnym wybiciem podczas home run w baseballu. Graham przedstawił Kloppowi dane dotyczące kolejnego spotkania, rozegranego miesiąc później, z Hannoverem. Statystyki wskazywały na Dortmund nawet silniej niż w meczu z Maiz. Strzały: 18 do siedmiu, wizyty w polu karnym 55 do 13, celne dośrodkowania ze skrzydła: 11 do trzech. – Przegraliście 1:0 – powiedział. – Ale stworzyliście sobie dwa razy więcej okazji.

Klopp niemalże zakrzyknął. – Widziałeś ten mecz?

– Nie, ja tylko…

– Rozbiliśmy ich! Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Powinniśmy byli wygrać. Ach, widziałeś to!

Graham nie oglądał także i tego meczu, Zasadniczo powiedział Kloppowi, że nie widział żadnego meczu Borussii z minionego sezonu. Ani na żywo, ani z odtworzenia. Nie było takiej potrzeby, chyba że chciałby podziwiać zapierające dech w piersiach przykłady wysportowania tak typowego dla futbolu albo dramaturgii dwóch drużyn walczących, by narzucić tej drugiej swoją wolę. Słowem – powody, dla których większość kibiców ogląda rozgrywki sportowe. Jednak żeby zrozumieć, co się wydarzyło, musiał jedynie przejrzeć swoje tabele.

W ostatnich latach słynne stały się przykłady analityków sportowych wpływających na taktykę w zawodowym baseballu czy koszykówce. Koniec końców być może nastała era ich oddziaływania na piłkę nożną – dyscyplinę tradycyjnie odporną na statystyki. Graham, który swój doktorat uzyskał na Uniwersytecie w Cambridge, zbudował bazę przeszło 100 tysięcy piłkarzy z całego świata. Polecając tych, których Liverpool winien pozyskać oraz w jaki sposób nowe nabytki należy wykorzystać pomógł zespołowi – niegdyś wspaniałemu i kolekcjonującemu sukcesy – wrócić na szczyt klubowej piramidy.

Niespełna dwa tygodnie temu Liverpool zakończył najbardziej wymagające rozgrywki w historii. Przegrał zaledwie jedno z 38 spotkań, a i tak zakończył sezon na drugim miejscu. Manchester City, obrońca tytułu zdołał uzbierać jedno oczko więcej, od stycznia wygrywając wszystkie mecze. Liverpool ustanowił rekord 97 punktów dla wicemistrza. W tym samym czasie dotarł do finału największych europejskich rozgrywek klubowych, odrabiając w rewanżu trzybramkową stratę w spotkaniu z prawdopodobnie najlepszą ekipą tej epoki, jaką jest FC Barcelona.

W większym stopniu niż inne wielkie kluby Liverpool uwzględnia dane analityków przy podejmowaniu swoich decyzji – tak w sferze korporacyjnej, jak i taktycznej. Trudno ocenić, w jakiej mierze przyczyniły się one do ostatniej formy drużyny Jürgena Kloppa. Jednak niezależnie od wyniku finału z 1 czerwca postęp klubu sprawił, że w Anglii i poza nią „siedzenie z nosem w numerkach” zaczęto nie tyle akceptować, co doceniać. Podczas gdy coraz więcej drużyn skłania się ku zatrudnieniu analityka bez przeszłości w piłce nożnej po to, by nadgonić uciekającą stawkę, sezon Liverpoolu można ocenić jako coś na kształt referendum na temat praktyki.

W Dortmundzie Klopp nie analizował żadnych danych. Nie różnił się przy tym od większości pozostałych menedżerów. W całości pochłaniała go praca na boisku z jego młodą drużyną. Jednak kiedy w 2015 roku Graham rankiem opuścił jego biuro, Niemiec doznał objawienia. Był przekonany, że Graham, który nie widział żadnego meczu Borussii, rozumiał niewyobrażalnego pecha, jaki dopadł żółto-czarnych, niemal tak dobrze, jakby sam prowadził ten zespół. Później Klopp dowiedział się, że bez analizy Grahama, która stanowiła jednak zaledwie jeden z kryteriów podczas rekrutacji, nigdy nie zostałby zatrudniony. – Dział na końcu korytarza? – wypowiedział się na temat Grahama i jego zespołu – Oni są powodem, dla którego jestem tu, gdzie jestem.

W 79. minucie rewanżowego spotkania półfinału Ligi Mistrzów na początku maja piłka została odbita na rzut rożny dla Liverpoolu. Trent Alexander-Arnold, 20-letni boczny obrońca miał już odejść od chorągiewki w kierunku środka pola, zostawiając piłkę koledze. Ale w ciągu tych paru sekund Alexander-Arnold zauważył, że zawodnicy Barcelony są rozkojarzeni. Zaledwie paru patrzyło w jego kierunku. – To była jedna z tych chwil – powiedział – kiedy dostrzegasz okazję. – dodał. Alexander-Arnold zrobił kilka kroków, po czym nagle zmienił kierunek i wstrzelił piłkę w pole karne Barcelony.

Do tego czasu Liverpool w niesamowity sposób wyrównał wynik dwumeczu. Zespół strzelił trzy bramki, nie tracąc żadnej. Przed półfinałami Barcelona była wyraźnym faworytem jeśli chodzi o grę w finale a wynik pierwszego meczu jedynie potwierdzał te przypuszczenia. Po spotkaniu na Camp Nou ktoś, kto chciałby zarobić na awansie Barcelony choćby 100 dolarów, musiał zaryzykować 1800.

Przez niemal całe pokolenie, od 1975 do 1990 roku Liverpool był siłą dominującą. Zdobył 10 tytułów w najwyższej klasie rozgrywkowej. W ciągu ośmiu lat wywalczył cztery Puchary Europy, które to rozgrywki poprzedzały Ligę Mistrzów. W swoim czasie sukcesy Liverpoolu sprawiły, że był on jednym z najbardziej rozpoznawalnych angielskich towarów eksportowych. Fankluby organizowano w całej Europie ale też w miejscach, gdzie dotąd nie dotarła futbolowa gorączka – w Australii i w całej Ameryce.

W tych czasach angielskie kluby prowadzone były przez rumianych biznesmenów, którzy za młody kopali piłkę a później dorobili się majątków na swojskich biznesach: kamieniołomach czy parkingach. Wszystko to zmieniło się, kiedy kluby zaczęły być wykupowane przez najbogatszych ludzi na świecie. W 1997 roku egipski biznesmen i właściciel sieci sklepów Mohamed al-Fayed przejął kontrolę nad Fulham, londyńskim drugoligowcem i doprowadził do jego awansu do Premier League. W 2003 rosyjski oligarcha Roman Abramowicz, który zbił fortunę na ropie, aluminium i stali, zakupił Chelsea. W 2007 Stan Kroenke, mąż dziedziczki Wal-Martu zaczął skupować udziały Arsenalu. W tym samym roku rodzina, która władała Liverpoolem przez pół wieku odsprzedała swoje udziały dwóm amerykańskim przedsiębiorcom, Tomowi Hicksowi i George’owi Gillettowi. Hicks był właścicielem drużyny baseballu Texas Rangers i hokejowej – Dallas Stars. Gillet zamienił udziały w ośrodku narciarskim na zespół NASCAR oraz ekipę NHL Montreal Canadiens. Sam Liverpool w tym czasie pozostawał półmilionowym zakurzonym portem, jedynie w niewielkim stopniu mniej obskurnym niż szare, zniszczone wojną miasto, które dało światu Beatlesów. Gospodarka oparta o port przyciągała znacznie mniej inwestorów niż Londyn czy Manchester. Do tego okazało się, że Gillettowi i Hicksowi na piłkę nożną zostało stosunkowo mało gotówki. Po paru latach Liverpool miał kilkaset milionów dolarów długu i równie kiepsko prezentował się na boisku.

Niemniej w październiku 2010 roku, z uwagi na proces stanowiący zasadniczo postępowanie upadłościowe Hicks i Gillett byli zmuszeni zaakceptować opiewającą na 480 mln dolarów ofertę New England Sports Ventures. John Henry, w przeszłości trudniący się handlem surowcami naturalnymi oraz inwestycjami w papiery wartościowe, który był większościowym akcjonariuszem spółki, wychowywał się w pełnych niewielkich miast stanach Missouri i Arkansas. Jednym z jego ulubionych zajęć z dzieciństwa był baseball APBA, gra z użyciem kości, w której sportowe statystyki oddane były na papierowych kartach zawodników. Stan Musial z taką samą częstotliwością punktował na boisku dla St. Louis Cardinals, co w grze w sypialni Henry’ego. Ten wzbogacił się dzięki algorytmowi, który przewidział wahania na rynku ziaren soi. Ten sam rodzaj analiz stanowi samo DNA jego przedsiębiorstwa. Nie podejmuje się niemal żadnej decyzji – od zatrudniania dyrektorów po pozycje zawodników Red Sox – przy której analiza nie byłaby brana pod uwagę.

Kiedy grupa Henry’ego – obecnie znana jako Fenway Sports Group – nabyła Liverpool, klub nie ukończył rozgrywek na szczycie tabeli od dwóch dekad. Jako że Fenway nie mogło przebić pod względem wydatków szejków i oligarchów, musiało działać mądrze. W pierwszych sześciu sezonach pod władzą Fenway Liverpool tylko raz finiszował wyżej niż na szóstym miejscu. Do Ligi Mistrzów awansował zaledwie raz, odpadając jeszcze przed ćwierćfinałami. Zbytnie zawierzenie liczbom – jak sądziło wiele osób z korzeniami w futbolu – podkopywało pozycje piłkarskich ekspertów, do których powinny należeć decyzje. The Independent zauważał, że największym wyzwaniem dla Kloppa, jeśli ten ma odnieść sukces z Liverpoolem, miała być zmiana „głęboko zakorzenionej w klubie wiary, że statystyki piłkarzy, analitycy mogą dostarczyć większości odpowiedzi”.

Zespół analityków Grahama może stymulować klub do postępów jedynie stopniowo, jedną sugestia naraz. Poza tym Klopp pozyskuje informacje także z bardziej tradycyjnych źródeł, a co za tym idzie dobierana taktyka stanowi połączenie tej wywiedzionej ze statystyk oraz tej bardziej intuicyjnej. Podczas przygotowań do półfinału Ligi Mistrzów menedżer zdawał się skupiać na tym, w jaki sposób ponadprzeciętnie szybcy obrońcy będą w stanie nakładać na atakujących Barcelony presję, przechwytywać podania i w zamyśle inicjować natychmiastowe kontrataki. Plan zadziałał, co do zasady. W początkowych minutach pierwszego spotkania gracze Barcelony wydawali się zdenerwowani. Jednak jak to często bywa w piłce nożnej, taktyczna przewaga nie przełożyła się na natychmiastową zdobycz bramkową. Za to Luis Suárez, były zawodnik Liverpoolu trafił dla Barcelony.

Porażka jedną bramką oznaczałaby dramatyczny rewanż na Anfield, znanym z gorącej atmosfery stadionie, który jest domem dla drużyny od XIX wieku. Jednak w dalszej części spotkania Lionel Messi, jeden z najlepszych piłkarzy w historii zdobył dwie kolejne bramki. Druga z nich padła z rzutu wolnego, gdy podkręcony strzał minął mur liverpoolczyków i wyciągniętą dłoń bramkarza. Zdawać by się mogło, iże była to swoista wiadomość, że żadna statystyczna analiza nie jest w stanie przygotować cię na nadprzyrodzone umiejętności takich zawodników. – W takich momentach – Klopp powiedział po meczu – jest nie do zatrzymania.

W Champions League bramki strzelone na wyjeździe mają dodatkowe znaczenie, gdy wynik w dwumeczu jest równy. Dlatego gol Barcelony na Anfield oznaczałby, że gospodarze do awansu potrzebowaliby pięciu trafień. Gdyby ta wizja nie była dość ponura, dwóch spośród najlepszych graczy Liverpoolu, Mohamed Salah i Roberto Firmino nie mogło zagrać z uwagi na urazy. Niemniej gdy w siódmej minucie Divock Origi, zmiennik Salaha zdobył pierwszą bramkę, tłum zgromadzony na trybunach ożył. Później Liverpool w drugiej połowie strzelił kolejne dwa gole. I tu dochodzimy do przebiegłego rzutu rożnego Alexandra-Arnolda.

Przed jego wykonaniem spostrzegł wzrok Origiego. Później, gdy tylko młodzik zawrócił, Origi zmienił pozycję. Piłka dotarła do niego po dwóch kozłach, a Belg skierował ją w lewą boczną siatkę. To była bramka, której nie dało się zaplanować, przewidzieć czy wyliczyć. – Nie mieliśmy nic wspólnego z czwartą bramką – Graham napisał do mnie po meczu. – Zawsze jestem ostrożny w przypisywaniu sobie zasług, kiedy nie ma nic na rzeczy.

Wielki brazylijski zawodnik Pelé nazwał kiedyś piłkę nożną „piękną grą”. To nie on ukuł to powiedzenie, ale odkąd tylko wypowiedziała je taka legenda, określenie weszło do kanonu. Płynna, niekiedy budząca skojarzenie z baletem piłka nożna nie składa się z tajnych zagrywek jak baseball czy futbol amerykański. Nie ma też tuzinów wariantów do wyboru jak koszykówka. Wydaje się, że to, co ją napędza, nie daje się określić liczbowo. Talent często ocenia się wyłącznie na podstawie estetyki. Jeśli wyglądasz na dobrego piłkarza, to w powszechnym odczuciu zapewne nim jesteś.

Większość sportów korzysta z szerokiego spektrum statystyk dla oceny drużyn i graczy. Do niedawna nikt w piłce nożnej nie interesował się niczym innym niż nazwiskiem zawodnika, który zdobywał gole. Obecnie otrzymujemy dane na temat liczby strzałów poszczególnych graczy, procentów posiadania piłki i wielu, wielu więcej. Jednak zasadniczo żadna z nich nie tłumaczy co tak naprawdę dzieje się na boisku, w tym która drużyna wygrywa i dlaczego.

Dla przykładu: piłka odbita od obrońcy wychodząca za linię końcową daje drużynie atakującej rzut rożny – okazję do zdobycia bramki. W teorii rzuty rożne są dobre i prowadzenie w tej statystyce wydaje się być jednym z kroków do zwycięstwa. Przy czym rzuty rożne dla jednych drużyn są bardziej przydatne a dla innych mniej. Drużyny, których napastnicy potrafią zrobić użytek z wysoko zawieszonego dośrodkowania, starają się wywalczyć ich jak najwięcej. Jednocześnie te ekipy, które korzystają raczej z technicznie uzdolnionych piłkarzy ofensywnych opierających swoją grę na umiejętnościach ogrania obrońcy, usiłują kreować jak najwięcej okazji z gry otwartej. Takie zespoły nie starają się na siłę ugrać rzutu rożnego i zazwyczaj nie są zachwycone, gdy taki się przydarzy.

Albo spójrzmy na posiadanie piłki. Zespoły rzadko zdobywają bramki nie będąc przy futbolówce, więc posiadanie jej częściej niż rywale wydaje się być sensowne. A jednak zdarzają się ekipy, które nie chcą być przy piłce. Jeśli nie masz piłki, nie możesz jej stracić pod własną bramką, jak kiedyś powiedział mi członek defensywnie usposobionej reprezentacji Islandii. Islandzcy kopacze nie są szczególnie uzdolnieni, jeśli idzie o prowadzenie gry, więc priorytetem staje się utrzymanie piłki daleko od własnego pola karnego. Mimo tego podczas Euro 2016 awansowali do ćwierćfinału, ogrywając kraje wielokrotnie od siebie większe, w tym Anglię i remisując z późniejszymi mistrzami – Portugalią. W żadnym z tych meczów nie zbliżyli się nawet do posiadania piłki wynoszącego połowę czasu gry.

Z tych właśnie powodów piłka nożna przez wiele lat zdawała się być niepodatna na analityczne podejście wyznaczone przez wydaną w 2003 roku książkę Michaela Lewisa pt. „Moneyball” opowiadającą o tym, jak baseballowa drużyna Oakland A’s zyskała przewagę dzięki ocenie zawodników za pomocą kryteriów, których nikt dotąd nie brał pod uwagę. Futbol wydawał się nie nadawać do takiej oceny. Znaczna część gry opiera się na próbowaniu i wyczekiwaniu na okazję. A i tak jedyna bramka może paść po trafieniu skrzydłowego, który poza tą jedną akcją nie zapisał się na boisku praktycznie niczym – po, dajmy na to, fatalnym wybiciu piłki ze strony drużyny, która przez całe spotkanie przeważała. – Nasza gra jest nieprzewidywalna – mawiał Sam Allardyce, który w ciągu blisko trzech dekad trenował 12 angielskich klubów, nim w zeszłym roku zwolnił go Everton. – Zbyt nieprzewidywalna, by podejmować decyzje w oparciu o statystyki. To nie baseball czy futbol amerykański.

Chelsea w 2008 roku stworzyła pierwszy w Premier League zespół analityków. Później Arsenal kupił przedsiębiorstwo specjalizujące się w statystycznych analizach, StatDNA. Jednak menedżerowie tych drużyn nie potrafili dostrzec zalet w stosowaniu się do wskazań tych jednostek na płaszczyźnie sportowej. A może byli zbyt zajęci walką o przetrwanie na stanowiskach, by zagłębiać się w to co i jak. Kilka lat temu w Londynie powołano konferencję OptaPro jako miejsce, w którym niewielkie grono piłkarskich analityków mogło dzielić się swoimi pomysłami. Wciąż jednak te wszystkie wykresy ze strzałkami i „mapami cieplnymi” dotyczącymi obszarów aktywności w trakcie meczów wydawały się mieć niewielki wpływ na grę. Kiedy wprowadzano nowe metody, trenerzy i komentatorzy stawiali sobie za punkt honoru odżegnanie się od nich za wszelką cenę. Gdy pełniący rolę eksperta w stacji ESPN Craig Burley, były pomocnik występujący w Premier League, został na antenie zapytany o spodziewane gole danego zespołu (expected goals, xG), wynik statystyczny pokazujący ile przeciętnie bramek dany zespół powinien był zdobyć ze stworzonych sobie szans, odpowiedział z niedowierzaniem. – Co za całkowita bzdura – wykrzyknął. – Mogę spodziewać się prezentów od Świętego Mikołaja, a i tak ich nie dostanę.

Jednak zespoły takie jak Chelsea czy Arsenal mają fundusze, które pozwalają im na gromadzenie talentów z najwyższej półki. W porównaniu z nimi Liverpool można było przyrównać właśnie do Oakland A’s z lat 90. Potrzebował innego podejścia, by nadrobić stratę do czołówki. Wszyscy ci piłkarze na boisku coś przecież robili, prawda? A i od czasu do czasu zdobywano jakąś bramkę. Więc jeśli zebranie i przeanalizowanie danych na ten temat miałoby pomóc w osiągnięciu złotej reguły, to chyba nie był to aż tak głupi pomysł, by go nie spróbować?

Po mniej więcej półgodzinie styczniowego meczu na Anfield pomocnik Naby Keïta otrzymał podanie z lewej flanki i rozpoczął drybling przy pomocy swoich długich susów. W tym okresie Liverpool przewodził w tabeli Premier League, jak zresztą działo się przez większość sezonu. Wcześniejsza porażka Manchesteru City dawała Liverpoolowi szansę na powiększenie swojej przewagi do siedmiu punktów, gdyby tylko zdołali pokonać Leicester City. Ze swojego miejsca na trybunach Graham napominał Keïtę.

– Dawaj, Naby – mówił z silnym walijskim akcentem. – Dawaj!

Keïta minął dwóch obrońców Leicester. Później zawahał się na moment i stracił piłkę. Graham westchnął.

– Ach, Naby – powiedział.

Graham dorastał jako kibic Liverpoolu o godzinę drogi od Cardiff. Jego dzieciństwo w latach 70. i 80. zbiegło się z epoką dominacji Liverpoolu. Dodatkowo pomagał fakt, że czołowy zawodnik klubu, Ian Rush, także był Walijczykiem. Przed każdym meczem razem z trójką analityków, którzy pracują pod nim, tworzą zbiór informacji. Nim Klopp zadecyduje, które z ich wskazówek warte są przekazania piłkarzom, po równaniach nie ma już śladu – piłkarze mają jedynie mgliste pojęcie na temat tego, że niektóre rady pochodzą od osób z tytułami doktorskimi z dziedziny matematyki. – Wiemy, że ktoś za zamkniętymi drzwiami spędził solidne godziny, żeby to rozgryźć – mówi pomocnik Alex Oxlade-Chamberlain. – Ale menedżer nie rzuca nam statystyk i analiz. Mówi nam jedynie, co mamy robić – dodaje. Zwykle te porady znacząco odbiegają od tego, co może sobie wyobrazić przeciętny kibic zasiadający przed telewizorem. Graham i jego zespół mogą na przykład wspomnieć, że najlepszy lewoskrzydłowy w klubie posyła silne dośrodkowania przed bramkę ponad głowami obrony. Jednocześnie dane wskazują, że mniej imponujące dośrodkowania po ziemi z prawej strony, zwykle dokładniejsze, częściej kończą się bramkami. Takie rzeczy brzmią jak banał, a jednak w piłce nożnej to rewolucja.

Do najbardziej istotnych obowiązków Gragama należy pomoc klubowi w procesie rekrutacji nowych zawodników. Robi to, dostarczając informacji na temat poszczególnych spotkań w oparciu o swoje wzory. Czego nie robi, to ocena na bazie obejrzanych spotkań. – Nie lubię materiałów wideo – mawia. – Sprawiają, że stajesz się stronniczy. – Graham chce by klub, dla którego pracuje, wygrywał, ale jednocześnie chce, by jego oceny się sprawdzały. – Dyskutuje się na temat umiejętności i postępów wszystkich tych graczy – wspomina. – Jeśli słabo się spisują, traktuję to jako pewnego rodzaju osobistą ujmę. Jeśli mówię, że ktoś jest dobrym piłkarzem, naprawdę bardzo mocno pragnę, by mu się wiodło.

Keïta jest jednym z odkryć Grahama. Urodzony w zachodnioafrykańskiej Gwinei zawodnik przez pięć grał w austriackim Red Bull Salzburg, kiedy Graham zauważył dane, jakie generują jego występy. Nikt inny nie mógł się z nim równać. W tym czasie Keïta ustawiany był jako defensywny pomocnik, przed środkowymi obrońcami. Niekiedy defensywni pomocnicy przeradzają się w graczy środka pola, którzy od czasu do czasu grywają wyżej. Tak też stało się z Keïtą. Rzadko kiedy z czasem stają się pomocnikami ofensywnymi, z większością zadań związanych z atakiem. A i tak właśnie było z Keïtą.

Wymienność ról Keïty sprawiała, że jego występy wymykały się standardowym statystykom, z jakich kluby korzystają przy ocenie zawodników. Przykładowo w piłce nożnej, w przeciwieństwie chociażby do koszykówki, pozycja na jakiej gra dany zawodnik, ma kluczowe znaczenie dla tego, jak często będzie miał okazję na zdobycie bramki, albo jak często będzie uczestniczył w fizycznych starciach. Jednak Graham i tak nie ma zbyt wysokiej oceny o takich statystykach. Niewiele wyżej ceni nieco bardziej rozwiniętą ich formę zawierającą zestawienia numeryczne jak odsetek celnych podań. Zamiast tego spędził kilka miesięcy na budowie formuły, która oblicza szanse jakie dana drużyna ma na zdobycie bramki przed każdym kolejnym zagraniem – podaniem, spudłowanym strzałem, wślizgiem – i bezpośrednio po nim. Korzystając z tego wzoru jest w stanie ocenić, w jaki sposób dany zawodnik wpływa na szanse drużyny na wygranie meczu. Oczywistym jest, że część graczy przewodzących konwencjonalnym statystykom kończy także w czubie tabeli Grahama. Ale niektórzy po weryfikacji przy pomocy tej metody przesuwają się znacznie, znacznie niżej.

Poziom skuteczności podań Keïty zdaje się być niższy niż u niektórych pomocników światowej klasy. Graham ocenia jednak, że biorąc pod uwagę charakter podań podejmowanych przez Gwinejczyka, jeśli już dojdą one do adresata, jego koledzy znajdują się w ponadprzeciętnie dobrej sytuacji do zdobycia bramki. Skauci widzieli w Keïcie wszechstronnego zawodnika, Graham na swoim laptopie dostrzegł fenomen. Pomocnik nieustannie podejmował próby przeniesienie piłki w kierunku bramki rywali – coś czego nawet uważny widz mógłby nie zauważyć, póki nie zwróconoby mu na ten fakt uwagi. Od 2016 roku Graham nalegał, by Keïta został zakontraktowany. Zawodnik przybył do Liverpoolu minionego lata.

Podczas styczniowego spotkania z Leicester gra Keïty zdawała się nie usprawiedliwiać pochwał Grahama. Wyniki równań wciąż pokazywały, że Keïta radzi sobie równie dobrze co zwykle, jednak niewielu fanów podzielało ten pogląd – prawdopodobnie zbliżony pogląd miała i część zarządu Liverpoolu. Sprawie Keïty (i spokojowi Grahama) pomogłoby kilka bramek lub asyst. W drugiej połowie Keïta przedryblował paru rywali, po czym w jakiś sposób znalazł się w sytuacji sam na sam z bramkarzem. Kiedy Graham z niecierpliwością wpijał palce w krawędź krzesełka, Keïta oddał strzał. W tym samym czasie jeden z obrońców Leicester wpadł na niego. Piłka przeszła obok słupka i ku niedowierzaniu kibiców Liverpoolu nie podyktowano rzutu karnego. Graham jęknął. Wkrótce Keïta został zdjęty z boiska. Graham pożegnał schodzącego zawodnika brawami, ale nie chciał odpowiedzieć na pytanie o to, czy ten zagrał dobry mecz. Powiedział, że dla rozstrzygającej odpowiedzi musi zajrzeć do swojej bazy danych.

Graham pracował nad swoją dwuipółletnią habilitacją w Cambridge, kiedy zdał sobie sprawę, że nie chce być naukowcem. Większość przełomowych odkryć w jego dziedzinie, fizyce polimerów została dokonana lata temu. – Klasyczne prace napisano w latach 70. – mówi. – Tak więc szukasz czegoś, co mogłoby posunąć poziom nauki choć odrobinę do przodu. – dodaje. Kiedy ktoś podsunął mu ogłoszenie na temat pracy w nowo powstałym zespole, który chciałby doradzać klubom piłkarskim, był zaintrygowany. Został przyjęty i w ramach pracy domowej dostał lekturę do przeczytania – „Moneyball”.

W latach 2008–2012 doradzał Tottenhamowi. W klubie rządzili menedżerowie, którzy wykazywali niewielkie zainteresowanie jego podpowiedziami – prawdę mówiąc z dużą dozą prawdopodobieństwa podobnie zrobiłby niemal każdy piłkarski trener tej epoki. Wtedy Fenway nabyło Liverpool i zaczęło wprowadzać nową kulturę pracy. Jej elementem okazało się zatrudnienie Grahama, którego zadaniem było zbudowanie działu odpowiedzialnego za pozyskiwanie danych na wzór ekip baseballowej MLB. Pierwsza reakcja była niezmiennie oziębła. – „Goście od laptopów”, „Nic nie wiedzą o piłce”. Do niedawna to było wszystko, co mogłeś o nich usłyszeć – mówi Barry Hunter, który jest szefem działu skautingu w klubie. – Sprawa „Moneyball” była wspominana aż zbyt często.

Graham nie zwracał na to specjalnej uwagi. Był nie do powstrzymania w swojej misji w poszukiwaniu błędów systemu – jego celem było znalezienie niedocenianych zawodników, niekiedy ukrywających się o dziwo na pierwszym planie. Pewnego popołudnia minionej zimy wyciągnął z laptopa pewne dane i wrzucił je na ekran. Tabele zawierały statystyki takie jak liczba bramek, współczynnik bramek na minutę, wykreowane szanse i spodziewane bramki. Sam fakt pracy Grahama z takimi danymi był pewnym zaskoczeniem, gdyż on sam określał je jako uproszczone. Jednak było to celowe zagranie. – Czasami nie musisz zagłębiać się głębiej niż to – powiedział.

W 2014 roku Chelsea kupiła usługi egipskiego ofensywnego pomocnika Mohameda Salaha. Salah przybył do Londynu z reputacją wschodzącej gwiazdy, choć w ciągu swoich dwóch pierwszych lat w Szwajcarii zdobył ledwie dziewięć bramek. W Chelsea jego pobyt można określić jako niczym nie wyróżniający się – w ciągu dwóch sezonów wystąpił w 13 meczach, zdobywając dwie bramki, jednocześnie większość czasu spędzając na wypożyczeniach do innych klubów. Ostatecznie został sprzedany do włoskiej Romy. Na tym etapie jego kariery oceniano, że Salah ma niewielkie szanse na sukces na angielskiej ziemi.

Gra w Premier League jest wyjątkowa, przynajmniej w ocenie angielskich fanów. Rywalizacja jest bardziej zrównoważona niż gdziekolwiek, niemal każdy mecz to wyzwanie. Angielscy piłkarze uczą się gry na zmrożonych murawach, która negatywnie wpływa na dokładność podań i jednocześnie sprzyja bardziej surowemu, fizycznemu stylowi gry. Nieustanne zainteresowanie mediów bywa rozpraszające. Pogoda często jest okropna. Niektórzy zawodnicy, jak głosi powszechna opinia, zwyczajnie się nie nadają do takich warunków. – Istnieje taki pogląd, że Salah nie sprawdził się w Chelsea – mówi Graham. – Z całym szacunkiem, ale nie zgadzam się – dodaje. Sprawdzając wyliczenia Grahama, produktywność Salaha w Chelsea była podobna do tej tuż przed jego przyjściem do Anglii, jak i tuż po tym, jak opuścił londyński klub. Do tego tych 500 minut, jakie zagrał w niebieskiej koszulce określało jedynie niewielki wycinek jego kariery. – Być może istniały drobne przesłanki przemawiające przeciw jego zdolnościom – mówi Graham – ale było też 20-krotnie więcej informacji wynikających z tysięcy minut gry – kończy. W stereotypowym podejściu, że gra w Anglii jest „czymś innym”, Graham dostrzegł szansę – niewydolność systemu.

Graham polecił Liverpoolowi zakup Salaha, który błyszczał we Włoszech. W amerykańskich sportach jeden zespół często oferuje drugiemu innego gracza na wymianę. W piłce nożnej „karta zawodnicza” jest kupowana i sprzedawana na globalnym rynku. Kiedy kluby ustalą cenę, rozpoczynają się negocjacje z samym zawodnikiem. Jeżeli nie odpowiada mu wynagrodzenie albo nie podoba mu się miasto, co do zasady może zostać tam, gdzie jest. Rozwijanie perspektywicznych talentów i sprzedawanie ich dla zysku może pomóc mniejszym klubom zbilansować budżet. Nawet kluby grające w najlepszych ligach korzystają z takiego modelu, by być w stanie rywalizować na najwyższym poziomie. Przykładem może być chociażby niemiecki Bayer Leverkusen. – Transfery dzieją się tam, gdzie są pieniądze – mówi Graham. – Stanowią olbrzymi element składowy kondycji finansowej klubów.

W tym samym lipcu Liverpool zapłacił Romie za Salaha około 41 mln dolarów. Dane Grahama sugerowały, że Salah świetnie dogada się z Firmino, kolejnym napastnikiem Liverpoolu, który kreuje więcej „spodziewanych goli” niż niemal ktokolwiek na jego pozycji. Te przewidywania sprawdziły się. Podczas najbliższego sezonu, 2017–2018 Salah zamieniał „spodziewane gole” na prawdziwe. Z 32 trafieniami pobił rekord Premier League. Stał się też symbolem odrodzenia Liverpoolu. Jego burza kręconych włosów i zaraźliwy uśmiech w zestawie z masywnymi nogami napędzającymi go jak silniki odrzutowe sprawiły, że stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w świecie piłki nożnej. Okazał się być zwiastunem postępu, jakiego dokonał Liverpool awansując w tej kampanii do finału Ligi Mistrzów. Był to tez pierwszy widoczny dowód na to, że strategia Henry’ego i jego Fenway Sports Group naprawdę działa. W bieżącym sezonie Salah, razem z dwoma innymi graczami (w tym kolegą z drużyny Sadio Mané) ponownie okazał się być najlepszym strzelcem ligi. Portal Transfermarkt szacujący na bieżąco wartość poszczególnych zawodników wycenia go dziś na 173 mln dolarów.

Kolejny zakup w praktyce mógł okazać się jeszcze ważniejszy. Niedługo po swoim przybyciu do klubu Grahamowi zlecono przeanalizowanie skrzydłowego Interu Mediolan, Philippe Coutinho. Jego dane silnie polecały zakup Brazylijczyka, którego prawa Liverpool wykupił za 16 mln dolarów. W kolejnych pięciu latach gra Coutinho przyczyniła się do wzrostu Liverpoolu. Jednak najistotniejszą wartością tego transferu była ta liczona w gotówce. W ubiegłym roku Barcelona zapłaciła Liverpoolowi za Coutinho około 170 mln dolarów. Wkrótce Liverpool wydał ponad 200 mln na trzech nowych zawodników: bramkarza Alissona Beckera, pomocnika Fabinho i środkowego obrońcę Virgila van Dijka. Cała trójka w tym sezonie była kluczowa. Wszyscy oni zdążyli już wyrobić sobie markę i żaden z nich nie został ściągnięty w promocyjnej cenie. Jednak bez zysku, jaki Liverpool osiągnął na sprzedaży Coutinho – jak zapewnił mnie Henry – ci zawodnicy nie mogliby zostać zatrudnieni.

W Melwood, kompleksie treningowym w mieszkalnej dzielnicy Liverpoolu, Graham pracuje w pokoju o białych ścianach, na drugim końcu korytarza w stosunku do trenerów i stołówki. Tim Waskett, który studiował astrofizykę siedzi po lewej stronie Grahama. Dalej jest Dafydd Steele, były juniorski mistrz szachowy z tytułem doktorskim z matematyki, który wcześniej pracował w przemyśle energetycznym. Kulisy zatrudnienia najnowszego członka zespołu, Willa Spearmana są jeszcze mniej typowe. Spearman dorastał w Teksasie jako syn profesora. Uzyskał doktorat z fizyki wysokich energii na Harvardzie. Następnie pracował w CERN-ie w Genewie, gdzie naukowcy potwierdzili istnienie subatomowych bozonów Higgsa. Jego dysertacja dostarczyła pierwszych pomiarów szerokości tej cząstki i jednych z pierwszych pomiarów jej masy. Inny klub mógłby zatrudnić analityków jak Graham, Steele, Waskett czy nawet Spearman. Ale naprawdę trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek inny mógł zatrudnić wszystkich czterech.

Tak często jak to tylko możliwe ekipa analityków przyjeżdża do Melwood jeszcze przed śniadaniem. Posiłki w stołówce składają się z miejscowych jaj, pięciu do sześciu rodzajów sałat i wołowiny dojrzewającej w szklanej wędzarni. Zawodnicy siadają razem z trenerami przy jednym z dwóch stołów. Analitycy, którzy z wyglądu nie pasują do całej reszty, siedzą przy oddzielnym stoliku. Powitania są serdeczne, nawet przyjacielskie. Jednak niewiele wskazuje, że zawodnicy rozróżniają poszczególnych analityków. Rano po meczu z Leicester Graham przysiadł się do Keïty, krzesło w krzesło. Kilkanaście godzin wcześniej krzyczał do niego z trybun. Teraz siedział od niego w odległości kilkudziesięciu centymetrów, jedząc te same jajka w koszulkach, a jednak nie było między nimi żadnej interakcji. – Jeśli będzie chciał porozmawiać ze mną o meczu, może zacząć rozmowę, będę zachwycony – powiedział Graham. – W innym wypadku dam mu spokój.

W pewnym momencie Spearman poszedł po kawę. Wrócił z pytaniem wywodzącym się w równym stopniu ze środowisk kibicowskich, co od matematycznych kujonów: Jaki piłkarz jest obecnie oceniany najbliżej jego rzeczywistych umiejętności? Nie kto jest najbardziej niedoceniany czy przeceniany, ale kogo ceni się dokładnie tyle, ile właśnie jest wart?

– Na pewno Messi – powiedział. – Bo jeśli nawet nie jest najlepszy, jest drugi na świecie. Czyli opinie o nim mylą się najwyżej o jedną pozycję – wyjaśnił. Jak gdyby dla podkreślenia swojego wywodu Spearman przypadkowo rozlał kawę na środek stolika. – Jeśli próbowałeś przekonać kogoś, że nie jesteś nerdem, to słabo ci poszło – odparł rozbawiony Waskett.

Spearman nie miał zbyt wielkiego udziału w niedawnym sukcesie Liverpoolu. Nie wykonuje niemalże żadnej pracy, która trafia na biurko Kloppa i rzadko uczestniczy w wynajdywaniu nowych zawodników. Jego zadania są bardziej nieuchwytne. Spearman wie o sporcie wystarczająco, a może wystarczająco niewiele, by próbować go zmienić. – Zaczynamy zadawać sobie pytanie „Dlaczego nie spróbować gry w piłkę w nieco inny sposób?” – tłumaczy Graham. Futbol jest sumą tysięcy pojedynczych zagrań, a jednak jedynymi, jakie model Grahama jest w stanie przeanalizować są te podania, strzały i ruchy piłki, na temat których informacje można pobrać z oficjalnych transmisji. – Wciąż istnieją poważne ograniczenia w zbieranych przez nas danych – mówi Graham. – Wciąż wydaje się, że patrzymy przez silnie zamglone soczewki – dodaje. Pracując nad sposobem, który pozwoli na matematyczne odwzorowanie bliższe boiskowej rzeczywistości – odnotowanie nie tylko, że obrońca podał piłkę do pomocnika, ale i jak moce było podanie oraz co stało się później – Spearman ma nadzieję na przebicie się przez tę mgłę.

Większość czasu poświęca na stworzenie modelu wykorzystującego śledzenie wideo (video tracking). Przypisuje on liczbowe wartości wszystkiemu co dzieje komukolwiek, także gdy piłka jest w innym rejonie boiska. Zalicza się do tego obieg bocznego obrońcy, który zmusza obronę rywali do wyboru co do krycia czy też napastnika wbiegającego między dwóch rywali w pole karne, nawet gdy dośrodkowanie będzie zupełnie niecelne. – Każde zadanie: jaką ma wartość, jak dobrze zostało wykonane – mówi Spearman. – Kiedy już to zrobisz, możesz zacząć tworzyć nowe podejście – dodaje. Jednym z nich mogą być wyreżyserowane zagrywki, jak w NFL. Coś, co zmieniłoby oblicze gry, która opierała się zmianom przez przeszło wiek.

W pierwszej kolejności Liverpool musi jednak wymyślić, jak pokonać Tottenham. Podobnie jak baseballiści Oakland A’s, obecna drużyna nie zdobyła jeszcze żadnego trofeum. Kolejna porażka w finale w zestawieniu z drugim miejscem w lidze za plecami Manchesteru City może być interpretowana jako potwierdzenie tezy o tym, że analiza matematyczna może doprowadzić cię tylko do pewnego etapu. Byłoby to rzecz jasna niesprawiedliwe. Gdyby piłka nożna była ziarnami soi, można by było podstawić dane do wzoru i od razu byłoby wiadomo, co robić dalej. Zamiast tego sport jest nieprzewidywalny do tego stopnia, by pozostawał fascynujący, pełen idealnych planów udaremnianych przez zmienne koleje losu. Pchnięcie, jakie otrzymał Keïta w czasie strzału w meczu z Leicester mogło przyczynić się do rzutu karnego. Ten, w razie skutecznego wykonania, dałby Liverpoolowi dwa dodatkowe punkty – i koniec końców być może tytuł mistrzowski.

Jednak w ten sposób działa prawdopodobieństwo. Nawet jeśli szanse są drobiazgowo skalkulowane, a możliwości starannie wyważone, wciąż na końcu może pojawić się niewłaściwy numer. Zwycięski zespół nie zawsze jest tym, który zastosował najbardziej eleganckie wyliczenia ani nawet tym, na który wskazały modele. To lekcja, której John Henry nauczył się w dzieciństwie rzucając kostką podczas baseballowych symulacji. Zapewne to też rzecz frustrująca analityków, choć właśnie ta odrobina nieprzewidywalności sprawia, że futbol jest piękną grą.

Bruce Schoenfeld, The New York Times



Autor: Arvedui
Data publikacji: 27.05.2019 (zmod. 02.07.2020)