LIV
Liverpool
Premier League
05.05.2024
17:30
TOT
Tottenham Hotspur
 
Osób online 1128

Część V

Artykuł z cyklu Kevin Keegan


Było niemal tak wiele historii o Tommym Smithie, jak o Shanksie czy The Kop. Znany był jako twardziel i często rzucało to cień na jego umiejętności piłkarskie. Smithy terroryzował innych. Wyglądał groźnie, taki był, jednak najczęściej chodziło raczej o grożenie palcem niż zranienie kogoś. W tym samym czasie w lidze grało wielu bardziej wstrętnych piłkarzy.

Osobiście, uważałem Toma za człowieka bardzo pomocnego. Mogłem mu ufać, zapytać o wszystko, a on prędzej mówił mi prawdę niż to, co chciałem usłyszeć.

Smithy postrzegał siebie jako kogoś na wzór piłkarza. Na pewno był twardy. Pamiętam mecz w którym doznał jednej z najstraszniejszych kontuzji, jakie kiedykolwiek widziałem. Było to spotkanie w europejskich pucharach z zespołem z NRD, Dynamo Drezno. Sam narzekałem wówczas na jakiś uraz i gdy przyszedł z otwartą raną na nodze, poproszono mnie o znalezienie doktora Reida, aby rzucił na niego okiem. Smithy zainteresowany był wyłącznie założeniem szwów, powrotem na boisko i policzenie się z winowajcą. Jednak dla mnie, pomimo braku doświadczenia, oczywiste było, iż nie ma dla niego możliwości ponownej gry w tym meczu. Przysięgam, że pomimo ogromnej ilości krwi, mogłem dostrzec kość piszczelową. Tommy nakłaniał Reida, by ten się pospieszył i opatrzył ranę, ale lekarz spojrzał na niego i z pełną powagą przyznał, że ro jedna z najgorszych kontuzji, z jakimi się spotkał. Odwracając się do mnie, poprosił żebym udał się na górę i przyniósł dwie duże butelki whisky, "jedną dla mnie i jedną dla Tommy'ego". Zdumiony Smithy stwierdził: "To nie western, doktorze".

Tommy był organizatorem i liderem. Z pewnością wciąż widzi się w tej roli, a udowodnił to, gdy zaprosił mnie na przyjęcie z okazji 20. rocznicy zdobycia Pucharu Europy, kiedy pracowałem w Newcastle. Nie był najbardziej utalentowanym zawodnikiem w drużynie, ale nigdy nie powiedziałbyś mu tego w twarz. Widząc Liver Birda na jego piersi, po prostu nie można było wyobrazić sobie Tommy;ego grającego dla innego klubu.

Wiele mogę powiedzieć także na temat Emlyna Hughesa. Był niesamowitym piłkarzem, nosił przydomek Crazy Horse (legendarny indiański wódz, żyjący w XIX w. - przyp. tł.), stanowił inspirację dla zespołu. Podobnie jak ja, nie posiadał największego talentu, ale dawał z siebie wszystko, by dotrzeć na szczyt i zostać kapitanem drużyny narodowej. W środku pola, zanim przeniósł się na lewą obronę, rozpierała go energia. Miał w zwyczaju wymachiwać rękami niczym wiatrak.

Gdy przybyłem na Anfield, nową gwiazdą drużyny był Steve Heighway. Inteligentny młody człowiek, pojawił się z niegrającego żadnej lidze Skelmersdale. Gdy cała uwaga skupiła się na mnie, był tym zachwycony, ponieważ nie lubił otoczki towarzyszącej tak zwanemu gwiazdorstwu. Nie był zmartwiony tym, że to ja zgarniam honoraria za reklamy, które wcześniej należały się jemu. Powiedział mi, że pozwoliło mu to wycofanie się na dalszy plan, co bardzo mu odpowiadało. Steve był niezwykłym piłkarzem. Miał szybkość, umiał mijać obrońców z piłką przy nodze i dośrodkowywać ją, jednak niechętnie uderzał ja głową. Właściwie na początku, widziałem jak uchylał się od wrzucanej futbolówki. Dla świętego spokoju nauczył się główkować i pod koniec mojej kariery w Liverpoolu był w tym całkiem niezły, chociaż nie był to jego ulubiony element gry.

Ian Callaghan był niebywałym profesjonalistą. Zbliżał się ku końcowi swojej kariery, gdy dołaczyłem do Liverpoolu, jednak nigdy nie stracił etyki zawodowej, a to skutkowało powołaniem do reprezentacji Anglii. Nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Wciąż jest taki sam, nie zmienił się.

Terry McDermott przybył krótko po mnie. Niezwykle szybko biegał, jako jeen z niewielu potrafił dotrzymać mi w tamtym czasie kroku. Był singlem i lubił okazjonalnie napić się piwa, ale to nie przeszkodziło mu w trenowaniu i bieganiu. Nie przebił się do podstawowej jedenastki dopóki ja nie odszedłem. Był zmiennikiem i sam często był zmieniany. Posługiwano się wtedy małym drewnianym pudełkiem, gdzie znajdował się numer zawodnika, który miał opuścić boisko. Terry nazywał je tosterem, ponieważ zazwyczaj wyskakiwała stamtąd jego dziesiątka. Czasem zbiegał z murawy niczym żyłka nawijana na kołowrotek wędki. Jestem pewien, że to poczucie humoru pozwoliło mu przetrwać, jednak wiem, że fakt, iż nie mógł na stałe wskoczyć do drużyny był dla niego bolesny.

Inny gracz, który szybko wyrobił sobie dobrą markę to Phil Neal. Kupiono go z Northampton za 60 tysięcy funtów i szybko stało się jasne, że nie zamierza tracić zbyt wiele czasu na gr ę w rezerwach. Chris Lawler powoli kończył karierę i nie można było rozstrzygnąć kto, on czy Smithy, założy koszulkę z numerem 2. Wtedy do drzwi zapukał Phil. Był szybki i podawał piłkę tak dobrze, że błyskawicznie wpasował się w zespół.

Za linią defensywy stał Ray Clemence, którego wykopy podziwiałem najpierw w Scunthorpe, a potem w Liverpoolu. Nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale zawsze żyliśmy w zgodzie i jest tak do dziś. Wiedziałem o nim więcej niż ktokolwiek inny w klubie, głównie za sprawą wspólnych gospodyń. Podczas kariery Clema toczyła się wielka debata, porównywano go bowiem do innego bramkarza reprezentacji Anglii, Petera Shiltona. Nawet selekcjonerzy nie potrafili jej rozstrzygnąć. Shilton miał na koncie 125 spotkań, a Clem 61. Wzdrygam się na myśl, jak wiele razy ten pierwszy mógłby stać pomiędzy słupkami angielskiej bramki, gdyby nie Clemence. Jest mi żal ich obu, ale jeszcze bardziej żal jest tych, którzy byli za nimi - Phila Parkesa, Jimmy'ego Rimmera, Joe Corrigana i innych znakomitych golkiperów, ograniczanych przez tą dwójkę.

Shilton miał obsesję na punkcie treningów, jednak oglądając mecze z tamtego okresu, gołym okiem można dostrzec, dlaczego wystawiano Raya. Często otrzymywał powołanie, ponieważ w reprezentacji występowało wielu piłkarzy Liverpoolu i łatwiej było im grać z bramkarzem, którego znali. Bez wątpienia nadzorował mecze, a im większa była stawka, tym lepiej. Czasem na treningach doprowadzał do wściekłości, pozwalając na strzały z powodu braku humoru. Szczerze mówiąc, nie ma nic gorszego niż zdobywanie bramek przeciwko golkiperowi, który nie jest zainteresowany obroną. Zastanawiałem się, czy nie robi tego czasem by mnie nakręcić, ponieważ wiedział jak bardzo tego nie lubię. Rano był niesamowity i nikt nie znał sposobu, by go pokonać.

Kolejny jest John Toshack. W oczach wielu kibiców byliśmy nierozłączni i nawet teraz, starsze pokolenie pyta mnie, gdzie jest Tosh i co robi. Zupełnie tak, jakbyśmy wciąż grali i pracowali razem. Stanowiliśmy na boisku tak zgrany duet, że niektórzy sądzili, iż porozumiewamy się za pomocą telepatii. Byliśmy dobrymi kolegami, ale nigdy nie spędzaliśmy razem czasu poza murawą. Jednym z powodów może być fakt, że mieszkałem w Formby, a także setki mil dalej, w Walii. Nie mogę sobie nawet przypomnieć choćby jednego wspólnego wyjścia na obiad. Jean i ja zdecydowaliśmy o zakupie domu w Walii po odkryciu, jak wiele można dostać tam za określoną sumę pieniędzy. Nasza ukochana posiadłość z dwoma akrami ziemi nie kosztowała więcej niż szeregowce z trzema sypialniami na osiedlu w Liverpoolu, tak lubiane przez innych zawodników. Wspaniałe widoki, cisza i spokój wsi warte były podróży na Anfield.



Autor: Olka
Data publikacji: 31.07.2011 (zmod. 02.07.2020)