LIV
Liverpool
Premier League
05.05.2024
17:30
TOT
Tottenham Hotspur
 
Osób online 1233

Część IX

Artykuł z cyklu Kevin Keegan


Gdy tylko wróciłem z przedsezonowej podróży z reprezentacją Anglii latem 1977 roku, wprowadziłem się z Jean do Plaza Hotel w Hamburgu i przygotowywałem się do nowego sezonu w nowym kraju. Nie było czasu na wakacje.

Chociaż to Jean jechała do Niemiec znając język, szybko ją wyprzedziłem - może nie gramatycznie i prawdopodobnie nie był to "dobry" niemiecki, ponieważ uczyłem się slangu i przekleństw na treningach i podczas gry w karty.

Jednak bez wątpienia najlepszymi lekcjami były dla mnie rozmowy z lokalnymi dzieciakami przy rozdawaniu autografów. Mówiły do mnie po angielsku, a ja odpowiadałem po niemiecku. Działało to na obie strony, a ja w bardzo krótkim czasie poprawiłem zasób słownictwa. Odkryłem, że przez wysiłek, jaki wkładasz w naukę języka, zyskujesz szacunek miejscowych ludzi i szybko stają oni po twojej stronie. To miało mi pomóc w trudnych momentach, jakie mnie czekały. Nie ma żadnego sekretu w nauce obcego języka. Kiedy stajesz się częścią zupełnie nowego środowiska, nie wystarczy jedynie nauka nowych słów, chodzi o poznanie ludzi, kultury i kraju. Niemcy uznali, że nie jestem typowym "leniwym Anglikiem" i z biegiem czasu mnie zaakceptowali. Przenieśliśmy się w przecież do nowego kraju, gdzie niewielu mówiło po angielsku i to tylko w wielkich miastach. Zmusiło mnie to do gruntownego poznania języka, który został ze mną do dziś.

Podłapanie nowego języka mogło wydawać się stosunkowo proste, ale przyzwyczajenie do sposobu życia w SV Hamburg już tak łatwe nie było. Problem stwarzał Dr Peter Krohn, mądry i przebiegły działacz i biznesowy menedżer klubu. Był to człowiek, który mnie sprowadził i był zdeterminowany, aby skorzystać na moim wizerunku jako osobie, mającej uratować Hamburg. W tamtym czasie nie zdawałem sobie z tego sprawy, ponieważ na tyle dobrze nie znałem języka, jednak podał on do publicznej wiadomości wysokość moich zarobków i wyjawił, że miałem najwyższą pensję spośród wszystkich piłkarzy w Niemczech. To mogło dobrze brzmieć dla fanów i sprzyjało wyprzedaży karnetów na sezon, jednak nie czyniło mnie najpopularniejszym piłkarzem w szatni. Tak więc przyszedł mały Anglik, który ma uratować klub w pojedynkę. Co gorsze zastępowałem jednego z najpopularniejszych piłkarzy, jakich Hamburg kiedykolwiek zatrudniał, Holendra Horsta Blankenberga. Nawet pomimo tego, że nie grał regularnie w pierwszym zespole, był bardzo lubiany - nie tylko dlatego, że był świetnym graczem, ale również z powodu swoich zdolności społecznych. Musiał odejść, ponieważ w tamtych czasach przepisy ograniczały liczbę zagranicznych zawodników do maksimum dwóch. Moim nowym kolegom z drużyny nie podobał się fakt, iż ich przyjaciel musiał odejść, by zrobić miejsce dla przybysza z Anglii.

Całkiem często, kiedy kluby decydują się na sprowadzenie zagranicznego piłkarza, starają się kupić dwóch z tego samego kraju, aby zawodnicy i ich rodziny miały coś wspólnego. W moim przypadku jednak drugim piłkarzem spoza Niemiec, który przybył razem ze mną, był Ivan Buljan, kapitan Jugosławii. Mieszkaliśmy w tym samym hotelu, ale on wtedy nie mówił po angielsku. Kiedy znaleźliśmy wspólny język staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, jednak nie byliśmy dla siebie jakąś wielką pomocą podczas niezręcznych pierwszych kilku miesięcy w klubie.

Niechęć stworzyła wyraźnie niezdrową atmosferę w naszej szatni. Pamiętam jak myślałem, że gdyby czołowy europejski zawodnik - a ja w tamtym roku zostałem wybrany drugim, po Allanie Simonsenie, piłkarzem w Europie - dołączył do Liverpoolu, piłkarze widzieliby w nim wzmocnienie składu. W Hamburgu była to kwestia pozwolenia małemu gnojkowi na to, by uratował klub.

Dr Krohn złożył nam również wiele obietnic, o których później zapomniał. Jedną z nich było znalezienie nam domu, który pasowałby naszym owczarkom Old English. Zamiast tego znaleźliśmy się na dziewiętnastym piętrze wieżowca-hotelu w środku miasta i spędziliśmy tam długie tygodnie. Nie było nawet balkonu, na który moglibyśmy wypuścić nasze psy by zaczerpnęły trochę świeżego powietrza wtedy, gdy nie były wyprowadzane. Pozostałe problemy powstałe w takiej sytuacji zostawiam Waszej wyobraźni. Jean była w o wiele gorszej sytuacji niż ja. Spędzałem przynajmniej większość dnia na treningach i przy rozdawaniu autografów, a moja biedna żona w tym czasie siedziała w hotelowym pokoju nie mogąc z nikim porozmawiać, wychodząc jedynie na spacery z psem. Nie odpowiadało nam takie życie i nasz początkowy entuzjazm zdawał się szybko wyparowywać. Byliśmy jednak zdeterminowani by się nie poddawać i nie dać się złamać.

Miałem w tamtym czasie agenta, Felixa, który był również dla mnie tłumaczem. Powiedziałem mu, aby przekazał klubowi, że skoro nie potrafią znaleźć dla mnie dogodnego domu, to wolę mieszkać w hotelu w Anglii i dojeżdżać - przynajmniej miejsce bardziej przypominałoby dom, a nie plastikowo-chromowy pałac, jak te w centrum miasta. Wtedy zaproponowali idealny dom na przedmieściach. Miał nawet swoją oddzielną kuchnię, więc jeśli chcieliśmy zostać i zjeść spokojny posiłek mogliśmy sami przyrządzać sobie bekon czy jajka na śniadanie. Były tam również parki, ogrody i łąki, gdzie Jean mogła zabierać psy. Nagle wszystko zaczęło wyglądać o wiele lepiej.

Ostatecznie kupiliśmy dom parterowy w Intzstad, to mała wieś w Schleswig-Holstein. Ocierał się o perfekcję; mogliśmy mieszkać prawie we własnym kraju, poza tym, że wszyscy mówili innym językiem - i mam na myśli inny: nawet pozostali Niemcy mieli trudności z ich zrozumieniem. Teraz, gdy ktoś chwalił mój niemiecki, mogłem powiedzieć, że mówię również Platt niemieckim (odpowiednik kaszubskiego lub śląskiego u naszych sąsiadów - przyp. red.). W rzeczywistości znałem tylko kilkanaście słów i źle wyszedłem na chwaleniu się tym w telewizji, kiedy odkryłem, że prezenter mówi tym dialektem perfekcyjnie. Intzstad było ciche, byliśmy zdani na siebie i nie dręczyli nas uporczywi fani. Pasowało to do naszego stylu życia - zawsze lubiliśmy być tak daleko od środowiska mojej pracy, jak tylko było to możliwe, jak kiedy grałem w Liverpoolu i mieszkałem w Walii.

Jednak w klubie wciąż panował niepokój. Dr Krohn sprowadził angielskojęzycznego trenera, obieżyświata Rudiego Gutendorfa, a reszta zawodników myślała, że było to specjalnie dla mnie, co uczyniło atmosferę jeszcze gorszą. Nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę, ponieważ nie docierały do mnie te plotki. Oczywiście z biegiem czasu poznałem prawdę i początkowo byłem tym zdenerwowany, jednak teraz, znając już wszystkie fakty, potrafię postawić się na ich miejscu i zrozumieć, co czuli w stosunku do mnie.

Nie tylko ja dołowałem na liście popularnych w klubie. Zawodnicy nie lubili również nowego trenera i jego metod treningowych i zdarzały się szepty w szatni. Negatywne uczucia nie mogły pomóc w naszych występach na boisku i to wszystko musiało w końcu wykipieć. Musiały polecieć głowy i poleciały. Jednak to nie ja odszedłem - byli to Dr Krohn i Gutendorf. W tamtym okresie to polityka wydawała się ważniejsza niz futbol. Doktor i Rudi chcieli przeciągnąć mnie na swoją stronę; Dr Krohn czuł, że jestem mu to winien, ponieważ to on załatwił mi transfer, a trener pragnął poparcia od swojego zawodnika. Co mnie uratowało, to fakt, że grałem dobrze w słabej drużynie i dzięki temu zarobiłem sobie na szacunek, chociaż większy poza boiskiem, niż na nim. W naszym pierwszym sparingu rozbiliśmy hiszpańskich gigantów, Barcelonę 6-0, a ja strzeliłem bramkę. Następnie pokonaliśmy 3-2 Liverpool w meczu, który został zaaranżowany jako część mojej umowy transferowej. Trafiłem po raz kolejny i poczułem się nieco lepiej.

Ale nie graliśmy dobrze jako zespół i wzięło to górę, kiedy graliśmy z Liverpoolem o Superpuchar Europy, dwumeczowe starcie pomiędzy zdobywcami Pucharu Europy i Pucharu Zdobywców Pucharów. Strzeliliśmy pierwsi dzięki Ferdinandowi Kellerowi w pierwszym spotkaniu, ale David Fairclough wyrównał. Nasza gra wyglądała bezbarwnie, ale było to nic w porównaniu z rewanżem kilka tygodniu później na Anfield. To była totalna katastrofa: zostaliśmy rozbici 6-0, Terry McDermott strzelił hattricka, a Kenny Dalglish, mój zastępca, trafił jedną z pozostałych bramek. Publiczność przyjęła mnie nadzwyczaj ciepło, ale wkrótce usłyszałem kibiców śpiewających "Powinieneś był zostać na Anfield".

Odeszli więc Krohn i Gutendorf, a w ich miejsce wszedł Gunther Netzer, wspaniały były pomocnik, reprezentant RFN. Jakoś przebrnęliśmy przez sezon. Utrzymałem dobrą formę i mimo tego, że skończyliśmy dopiero na szóstym miejscu w Bundeslidze, otrzymałem wyróżnienie dla Piłkarza Roku w Europie. Strzeliłem wiele goli w zespole, który nie grał dobrze. Nie wyglądało to źle biorąc pod uwagę wszystkie problemy, z jakimi się borykaliśmy. Jednym z nich była katastrofalna, wyjazdowa porażka 5-1. Byłoby to uznane za klęskę w każdych okolicznościach, ale w tamtym przypadku zostaliśmy pokonani przez bardzo mały klub, MSV Duisburg. Naturalnie prasa po meczu skupiła się na mnie i na tym, że nie strzeliłem gola ani nie zainspirowałem drużyny. Przeszedłem przez to dzięki wsparciu kibiców Hamburga. Lubili mnie, sposób, w jaki grałem i wysiłek, jaki w to wkładałem. Nie byli głupi, widzieli, co działo się na boisku, gdzie byłem często przez długi czas bez piłki. Wrogość urosła do tego stopnia, że niektórzy zawodnicy nie chcieli wcale podawać do mnie piłki. Fani jednak stali przy mnie i wraz z upływem sezonu stałem się lepszym piłkarzem. Pod wodzą Netzera poprawiliśmy grę i udało nam się skończyć na wyższym miejscu w sezonie 1978-9, niż w poprzednim. Kibice ochrzcili mnie Mighty Mouse (Mocarna Mysz), chociaż niektórzy woleli Mickey Mouse (Myszka Micki). Nie jestem pewien, jak to się zaczęło, ale zostało na dobre. Przypuszczam, że wzięło się to od tego, że byłem mały, silny i grałem z przodu, wśród większych od siebie. Niewielu tak małych jak ja przetrwało, a ja często zostawałem tam zdany tylko na siebie i własne umiejętności.

Do tego czasu moja znajomość niemieckiego była całkiem dobra. Jean i ja zwykliśmy w niektóre wieczory siedzieć razem i mówić tylko po niemiecku. Jeśli natrafiliśmy na trudne słowo lub frazę, musieliśmy znaleźć tłumaczenie albo przekazać to w inny sposób, bez używania angielskiego. Było to dla mnie łatwiejsze, kiedy graliśmy na wyjazdach, a ja miałem szczęście dzielić pokój z Horstem Bertlem, kolegą z drużyny, który ożenił się z Amerykanką. Nie tylko pomógł mi z językiem, ale polecił dobre podejście. Wyjaśnił mi, że jeśli chcę płynnie mówić po niemiecku, muszę myśleć po niemiecku i nie starać się tłumaczyć wszystkiego najpierw na angielski. To okazało się dla mnie przełomem.

Więc wraz z moimi występami na boisku i wsparciem od fanów, fakt, iż podjąłęm się problemu nauki języka sprawił, że bariery w szatni stopniowo znikały. Wciąż pozostało dwóch lub trzech graczy, którzy zachowywali się niezręcznie, ale być może dzięki zbiegowi okoliczności, wszyscy zniknęli na koniec pierwszego sezonu. Problemem pozostał jednak brak dyscypliny i dopiero przyjazd byłego reprezentanta Jugosławii Branko Zebeca to zmienił. Był twardym mężczyzną, który uświadomił sobie, że ma do czynienia z bandą niezorganizowanych piłkarzy, którzy mogliby wyglądać o wiele sprawniej. Miał rację w obu przypadkach. Niemieccy zawodnicy potrzebują dyscypliny i za to go szanowali.

Czasem jednak myślałem, że jego reżim na treningach jest śmiesznie ostry. Zawsze cieszyłem się dobrą sprawnością i umiejętnością wkładania wysiłki, ale nawet ja musiałem zakwestionować jego pomysły. Nigdy nie trenowałem tak ciężko. Byłem tak zmęczony, że kiedy wracałem z treningu do domu, kładłem się prosto do łóżka. Kiedy Zebec miał na sobie swoje ciemne okulary wiedzieliśmy, że poprzedniego wieczora wypił drinka lub dwa i zmagał się z kacem. W takie poranki zmuszał piłkarzy, by cierpieli razem z nim i było ciężej niż zwykle. Pewnego razu, dla przykładu, nakazał nam biec całą długość boiska, truchtać za bramką i wracać sprintem wzdłuż przeciwległej linii bocznej. Kiedy zaczynaliśmy, było nas osiemnastu i dwóch bramkarzy. Po dziesięciu okrążeniach boiska treningowego bramkarze zniknęli w szatni, a niektórzy zawodnicy z pola powstrzymywali nudności gdzieś z boku. Wtedy Zebec przywołał nas, tłumaczył przez chwilę i ponownie wysyłał na boisko, tym razem z krótszym czasem odpoczynku pomiędzy biegami. Do czasu, gdy zawołał nas ponownie, bramkarze i niektórzy zawodnicy znów zniknęli w szatni.

Niezadowolony z tego, zmusił nas do biegania z 6-jardowym odpoczynkiem. Z dwudziestu, którzy rozpoczynali, na nogach zostało nas sześciu. Reszta była w różnych stanach upadku albo w szatni, albo gdzieś z boku boiska. Były skurcze, wyczerpanie, wymiotowanie. To była rzeź. Chciałem się poddać, ale zmusiłem się do wytrzymania do samego końca. Przez cztery kolejne dni nie mogłem chodzić, nie wspominając o kopaniu piłki. Bolały nas mięśnie, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.

Pojawiały się w drużynie głosy, że te metody treningowe były nieludzkie i oskarżali Zebeca o chorobę umysłową, ale skończyliśmy nie tylko jako najsprawniejsza drużyna w Bundeslidze, ale również jako mistrzowie. Jestem pewien, że nie dokonalibyśmy tego, gdyby nie te wyczerpujące treningi. Wkładaliśmy taki wysiłek w treningi pomiędzy meczami, że same mecze zdawały się być przyjemną ulgą. To było jak spacer w parku w porównaniu do tego, przez co przechodziliśmy w tygodniu.

Zebec przeszedł operację żołądka, zanim trafił do Hamburga, przez co miał raczej małą tolerancję alkoholu. Zapewne połowa tego, co może wypić normalna osoba, sponiewierałaby go i zmuszała do wkładania tych okularów w niektóre poranki. Słyszałem plotki o jego piciu, ale lekceważyłem je dopóki nie zauważyłem go idącego slalomem, kiedy jechałem z Jean przez Hamburg. Zasugerowała, że powinienem podwieźć go do domu, ale ja czułem, że gdybym się zatrzymał i pomógł mu, poczułby się zażenowany i nasza relacja w pracy mogłaby się popsuć. Byłem pewny, że znajdzie drogę do domu, nie mniej jednak poczułem prawdziwą ulgę, kiedy zobaczyłem go następnego dnia na treningu. Nie trzeba wyjaśniać, że miał na sobie ciemne okulary, a my wiedzieliśmy już, co nas czeka.

Lubiłem Zebeca, pomimo wszystkich jego wad. Mógł mieć swoje mordercze metody, ale wiele się od niego nauczyłem. Tuż przed tym, jak wróciłem do Anglii, zapytał mnie, dlaczego odchodzę, a ja powiedziałem mu wtedy szczerze, że jednym z powodów był jego treningowy reżim. Nie było to może nieprzyjemne, ale było tego za wiele. Wypalałem się, moje życie składało się tylko z treningów, grania i spania. Nie miałem wtedy jeszcze trzydziestu lat i nie powinienem był być tak zmęczony. Była szansa, że mogłoby to skrócić moją karierę, jeśliby dalej szło tym torem. Wyjaśniłem, że było to dla mnie trudniejsze niż dla innych, biorąc za przykład Manny'ego Kaltza, wspaniałego stopera. Trenował równie ciężko jak ja, ale w soboty nie wymagano od niego takiego biegania i walki, jak od mnie grającego z przodu.

Miałem kilka problemów z niemieckimi sędziami. Zdarzały się dni, kiedy schodziłem z boiska z myślą, że nie byłem wystarczająco chroniony, ale były i takie, w których wydawało mi się, że jestem nazbyt chroniony. To może brzmieć dziwnie, ale wcale bardziej mi się to nie podobało. Nie czułem się dobrze będąc rozpieszczanym - futbol to sport dla mężczyzn, przede wszystkim. Może ci się to nie podobać, ale kiedy jesteś przewracany po twardym faulu, momentalnie respektujesz faulującego. Był taki jeden mecz, kiedy zostałem zdany sam na siebie i skończyłem z czerwoną kartką. Co gorsze, był to tylko mecz towarzyski. Miało to miejsce podczas zimowej przerwy ligowej w grudniu 1977, tuż po tym, jak ogłoszono, że zostałem wybrany drugim po Allanie Simonsenie Piłkarzem Roku w Europie. Graliśmy z Lubeck, malutkim miasteczkiem na granicy wschodnio - zachodniej wyznaczonej przez Mur Berliński. Mój przyjaciel z Anglii, John Mussell, przyjechał tam ze swoją żoną Irene. Nie mógł się doczekać, by zobaczyć niemiecki futbol i cieszył się na myśl, że zobaczy mnie na boisku, podczas gdy nasze żony udały się na małe zakupy.

Załatwiłem Johnowi bilet i kiedy przepchnął się już w kierunku swojego miejsca, mógł zobaczyć mnie odbierającego na murawie wielki bukiet kwiatów z gratulacjami zajęcia drugiego miejsca w prestiżowym plebiscycie. Miły gest ze strony Lubeck można pomyśleć, ale pierwsze wrażenie może być mylące. Po sekundach od startu meczu, kryjący mnie zawodnik, Erhard Preuss, powalił mnie na glebę bez piłki. Sędzia był daleko od zdarzenia i nic nie widział, nakazując mi natychmiast się podnieść. Dwie albo trzy minuty później Preuss niewiarygodnie brutalnie mnie sfaulował, kiedy starałem się dobiec do piłki. Bolało bardzo mocno, ponieważ nie spodziewałem się tak silnego ataku - kiedy przewidujesz takie zdarzenia, dużo łatwiej się obronić. Nawet słaby obrońca potrafi zatrzymać akcję, stojąc w złym miejscu o złym czasie, ale to wyglądało na podstępny atak z premedytacją. Stał niedaleko śmiejąc się ze mnie, a sędzia wciąż nie reagował.

Przełknąłem swoją dumę. Następnym razem, kiedy biegłem w jego kierunku, stanął mi na drodze i zablokował mnie, nie usiłując nawet dosięgnąć piłki. Tym razem jednak zostałem na nogach. Znów stał śmiejąc się, a ja wtedy uderzyłem go pięścią. Trzeci raz nie był dla niego szczęśliwy: upadł i zgasł jak żarówka. Przez ułamek sekundy byłem przerażony, że może go zabiłem - nigdy nikogo nie uderzyłem tak mocno. Arbiter podbiegł z błyszczącą, nieuniknioną czerwoną kartką, kiedy podnoszono obrońcę, starającego się wyrobić sobie reputację. Udało mu się, ale nie w taki sposób, w jaki przewidywał.

Nie trzeba tłumaczyć, że miejscowi fani nie podzielali mojego punktu widzenia. Cały ich gniew skierowany był na mnie: zapłacili by przyjść i zobaczyć tego Anglika, który kosztował rekordową sumę i widzieli go zaledwie przez dziesięć minut. Dla mojego przyjaciela, Johna, nie był to również szczęśliwy dzień. Wyglądał trochę jak ja, ze swoimi kręconymi włosami, a fakt, że pożyczyłem mu swój płaszcz przeciwdeszczowy tylko podkreślał podobieństwo. Więc kiedy zszedł na dół do tunelu, zdenerwowani kibice wyładowywali na nim swoje emocje, bo myśleli, że to byłem ja. Ale John się tym nie przejmował. "Nigdy bym sobie nie darował, jeśli bym to przegapił. Bez przerwy akcja, ten niemiecki futbol, nieprawdaż? Czy każdy mecz tak wygląda?", powiedział.

Dostałem dużą grzywnę, zostałem zawieszony na trzy mecze i musiałem wrócić do Lubeck, by przeprosić fanów. To taka etykieta w Niemczech - musisz przeprosić miasto. Nie podobało mi się to, ale musiałem się przełamać. Incydent zakończył się, kiedy ja i Preuss przeprosiliśmy się nawzajem i wymieniliśmy bukietami kwiatów. Paradoksalnie, wykluczenie wyszło mi na dobre. Kiedy byłem poza grą, Hamburg próbował nowego ustawienia. Zremisowali jeden mecz i przegrali dwa, więc jasne było, że im mnie brakuje. Wygraliśmy pierwszy mecz po moim powrocie - nawet lepiej, strzeliłem bramkę - i zaczęliśmy małą passę, która pozwoliła nam wspiąć się z powrotem w górę tabeli. W pewien głupi sposób był to świeży start. Wszystkie moje frustracje wyszły ze mnie z tym jednym ciosem. Być może pierwsze wrażenie Billa Shankly'ego, który powiedział, że mógłbym zostać dobrym bokserem, nie było przesadzone!



Autor: Miler
Data publikacji: 12.09.2011 (zmod. 02.07.2020)