LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1051

Część VIII

Artykuł z cyklu Pepe Reina


Po bólu zadanym przez Hicksa i Gilletta, Liverpool potrzebował świeżego startu, by móc przywrócić wszystkim nadzieję na lepszą przyszłość. Start ów nastąpił, kiedy klub kupiła w październiku 2010 roku Fenwey Sport Group. W tym czasie przejęcie sterów spotkało się zmieszanymi uczuciami, bo wprawdzie odczuliśmy ulgę, widząc plecy poprzednich właścicieli, jednak nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku poprowadzą nas nowi. Wszyscy chcieliśmy wiedzieć, co przyniesie przyszłość i czy znajdą się pieniądze na zakup nowych zawodników, których dramatycznie potrzebowaliśmy, by móc znowu rywalizować.

Najważniejsi piłkarze wkrótce mieli okazję, by poznać odpowiedzi, których wszyscy szukaliśmy, choć wyglądało to inaczej, niż myśleliśmy. Kiedy zostałem wezwany na spotkanie z głównym właścicielem, Johnem W. Henrym, myślałem, że to ja będę zadawał pytania. Było jednak odwrotnie. To on chciał znać mój punkt widzenia dotyczących tych elementów Liverpoolu, które wymagały poprawy. Podchodząc do sprawy w ten sposób od razu zdobył mój szacunek.

Spotkanie odbyło się na Melwood, w pokoju, który teraz jest biurem Damiena Comolliego. Stevie, Carra, Fernando i ja zostaliśmy zaproszeni i przedstawieni panu Henry’emu. Wymieniliśmy uściski dłoni i usiedliśmy, przygotowani na to, że będziemy mogli wypytać go o jego plany dotyczące klubu, za który właśnie zapłacił fortunę. Tak jak jednak powiedziałem, Henry miał inny pomysł. To on zamierzał być tym, który zadaje pytania. Wyglądało to tak, jakby zdał sobie sprawę z tego, że jest kimś nowym w tym sporcie i klubie, którego byliśmy częścią przez wiele lat i chciał się od nas uczyć.

Od razy pomyślałem, że to dobry facet. Było oczywiste, że szukał sposobów na naprawienie naszego klubu i zwiększenie szans na sukces. Fakt, iż zaczął od spotkania z najważniejszymi zawodnikami po to, by poznać ich punkt widzenia, z miejsca wywarł na nas pozytywne wrażenie. Inni - w większości przypadków - przyszliby, żeby przedstawić swoje plany, a potem zwyczajnie zniknąć. Rzadko można spotkać kogoś, kto faktycznie przejmuje się opinią piłkarzy i ich ambicjami. To był dobry start. Zawsze miło jest być słuchanym i wysłuchanym.

Wiem, że niektórzy mieli pewne obawy, ponieważ Fenway to też Amerykanie, nie można jednak patrzyć na pewne sprawy w ten sposób. Ludzi powinno oceniać się przez to jacy są, a nie to, skąd pochodzą. Na podstawie odrobiny wiedzy, jaką posiadałem na temat Boston Red Sox i pracy, którą tam wykonali, mogłem zdobyć się na pewien optymizm, mimo iż byłem ostrożny ze względu na to, przez co ostatnio przeszliśmy. Od samego początku miałem do nich nieco więcej zaufania, a po pierwszym spotkaniu z Johnem W. Henrym odniosłem wrażenie, że mówił prawdę.

Rozmawiał ze mną o mojej sytuacji i o tym, co myślałem na temat tego, w jaki sposób klub mógłby dokonać postępu. Ponieważ był to ciągle okres wzajemnego poznawania się i mieliśmy do niego tyle pytań, ile on do nas, przedstawiłem mu swoje wątpliwości. Zaufanie między szatnią, a właścicielami zostało zniszczone przez Hicksa i Gilletta, był to więc początek odnawiania tych więzi i dlatego istotne było, że nastąpiło to tak wcześnie, ponieważ dzięki temu każdy miał szansę na nowy start.

Według mnie najważniejszą sprawą było to, żeby Liverpool zaczął sobie zdawać sprawę ze swojego potencjału. Nie dawaliśmy z siebie wszystkiego. Dlatego powiedziałem Johnowi Henry’emu, że mając tak potężną grupę fanów na całym świecie, musimy w pełni wykorzystywać potencjał klubu, zamiast robić małe rzeczy, które nie czynią wielkiej różnicy.

Nie jestem ekspertem w sprawach marketingowych, jednak dla wszystkich, którzy siedzią w futbolu od dłuższego czasu oczywiste było, że klub nie wykorzystuje swych możliwości jeśli chodzi o kontrakty związane ze strojami, stadion itd, itd. Nie trzeba być geniuszem, by zdać sobie sprawę z tego, że jeśli przy liczebności naszych fanów dysponujemy zaledwie 45 tysiącami miejsc, wielu z nich nie przyjeżdża na mecz, ponieważ nie mogą kupić biletów, a to oznacza mniejszy profit. Ten problem wlecze się za nami już o wiele za długo, a wszystko pogorszyło się jeszcze za sprawą Hicksa i Gilletta, którzy obiecali stadion mający zapewnić dużą zmianę, ale nie wywiązali się ze zobowiązania. To jeden z głównych powodów, dla których jesteśmy za Manchesterem United. Oni od dawna wykorzystują swą markę znacznie lepiej niż my i to widać na boisku, jak i poza nim. Jeśli chodzi o kibiców, jesteśmy prawdopodobnie tak potężni, jak United i mam nadzieje, że zdamy sobie w końcu sprawę z naszego potencjału, ponieważ dryfujemy już zbyt wiele lat.

W pewnym sensie jesteśmy szczęściarzami, że ciągle mamy tak wielu fanów na całym świecie, ponieważ nasz osiągnięcia dalekie są od tych, jakimi cieszą się United czy Barcelona. Jednak ludzie dostrzegają w naszym klubie coś wyjątkowego. Widzą naszą cudowną historię, widzą też to, że jesteśmy klubem pełnym pokory, który ma swe zasady i ideały. Widzą wreszcie, że mieszkańcy Liverpoolu to skromni, ciężko pracujący ludzie, a to daje nam specjalną tożsamość. Właśnie dlatego 80 tysięcy ludzi przyszło oglądać nas podczas rozegranego w Malezji towarzyskiego spotkania, a kolejne 38 tysięcy popatrzeć jak trenujemy. Prawdą jest to, co mówi się o Chelsea i Manchesterze City – że oni nie mogą kupić historii. Można kupić mistrzostwo ligi, można kupić nawet Puchar Europy, ale historii kupić się nie da. Nasza przeszłość, razem z naszą historią czynią nas wyjątkowym klubem, z którym ludzie mogą się identyfikować, niezależnie od tego, skąd pochodzą.

To mistycyzm, który narodził się kiedy Bill Shankly przybył na Anfield w 1959 roku i który od tamtej chwili dostarcza nam energii. W pewnym sensie jest to podobne to sytuacji Atletico Madryt w Hiszpanii.

Jednak to nie może być wiecznie naszym paliwem. Giganci mogą zasnąć, jednak nie mogą pozwolić sobie, żeby ten sen trwał zbyt długo. Właśnie Atletico odkryło, jak trudno jest przywrócić chwałę minionych dni. Musimy zrobić wszystko, żeby nie popełnić tego samego błędu.

Musimy odzyskać miejsce w elicie, bo jeśli nie, ryzykujemy utratę części aury i to, że niektórzy ludzie, w różnych miejscach na świecie, nie będą chcieli nas więcej wspierać. Musimy mieć świadomość tego, gdzie znajdujemy się obecnie. To, jakie miejsce zajmowaliśmy w przeszłości, stanowi osobną sprawę i nie powinniśmy w związku z tym odczuwać żadnej presji. Czasami trzeba zacząć boksować się w swojej kategorii wagowej.

Tylko czas może pokazać, czy nowym właścicielom uda się odzyskać przeszłą chwałę. W ciągu pierwszego roku zrobili wszystko, co mogli i trudno byłoby prosić ich o więcej. Do tej pory dotrzymali wszelkich obietnic, jakie złożył pan Henry podczas owego spotkania.

Nowi właściciele musieli podjąć pewne trudne decyzje, jednak na tym polega posiadanie klubu. Comolli został sprowadzony, by zając się kupnem, oraz sprzedażą piłkarzy i trzeba mu dać czas, ponieważ nie można zbudować drużyny w ciągu sześciu miesięcy. W dalszym ciągu będzie sprawdzał co jest na potrzebne i mówił właścicielom o swoich potrzebach. Nie ma wątpliwości co do tego, że Comolli i właściciele pracują naprawdę ciężko, by sytuacja się poprawiła.

Od chwili kiedy Damian zjawił się tutaj, rozmawiał z piłkarzami na temat dołączenia do Liverpoolu i mimo to, iż nie udało nam się zakwalifikować do europejskich rozgrywek w ciągu pierwszego sezonu, w którym zostaliśmy przejęci przez Fenway – co znacznie utrudnia przyciągnięcie wielkich nazwisk – ciągle mamy świadomość, że wielu najlepszych piłkarzy chce grać dla Liverpoolu. Stewart Downing, Charlie Adam, Jordan Henderson, Doni, Jose Enrique, Sebastian Coates i Craig Bellamy – wszyscy zostali sprowadzeni latem. To pokazuje, że klub wrócił do swych ambicji, a właściciele zapewniają odpowiednie wsparcie.

Od momentu swego przybycia nowi właściciele mówią o zdobywaniu trofeów. Chcą je zdobywać nie raz na jakiś czas, ale ciągle. Mówią, że chcą zostać zapamiętani ze względu na odniesione sukcesy. Jeśli taka jest ich mentalność, to musi być dla nas czymś pozytywnym. Z całą pewnością nigdy nie słyszałem, żeby poprzedni właściciele mówili coś podobnego. Mamy jakiś rok, dwa lata na zbudowanie zespołu. Potem musimy osiągać odpowiednie wyniki.

***

O ile pojawienie się nowych właścicieli rozświetliło nieboskłon, o tyle miesiące przed ich przybyciem były bez wątpliwości prawdziwym sztormem. Był to prawdopodobnie najbardziej skomplikowany okres w historii klubu, który doprowadził nas nawet do Sądu Najwyższego – znalazło się to w nagłówkach na całym świecie, jednak tylko ze złych powodów.

Kiedy Liverpool znalazł się w Sądzie Najwyższym, oglądałem telewizję i czytałem gazety, by być na bieżąco z całą sprawą. Przywoływanie scen, które rozgrywały się wtedy przed sądem, wydaje się teraz czymś niemal surrealistycznym. Fakt, iż Liverpool potrzebował nawet pójść do najwyższego sądu w kraju, żeby uwolnić się od złych właścicieli, najlepiej ilustruje, jak katastrofalna była cała sytuacja. Nic nie mogłem poradzić na smutek, który ogarniał mnie, kiedy uświadamiałem sobie, że cały świat patrzył na to, do czego doszło.

Kiedy przybyłem do klubu, byliśmy mistrzami Europy, a prasa interesowała się nami tylko z dobrych powodów. A teraz, zaledwie pięć lat później, znaleźliśmy się w takiej sytuacji i przyciągaliśmy uwagę ludzi tylko ze względu na złe rzeczy. Gdyby ktokolwiek napisał opowieść o tym, jak Liverpool, król Europy, upadł tak nisko w ciągu zaledwie pięciu lat, pewnie nikt by w nią nie uwierzył. Nawet teraz wydaje się to tylko złym snem, jednak zdarzyło się naprawdę i sprowadza hańbę na tych, którzy stali się tego przyczyną.

Wizja trybu administracyjnego była czymś nie do pomyślenia i dlatego był to wyjątkowo trudny okres dla każdego, kto był związany z klubem. Zawsze mówiliśmy, że problemy w radzie nadzorczej nie wpływały na nas w szatni, ale jednak wpływały. Oczywiście, że tak. Wyglądało to tak, jakby klub nie był wstanie uciec przed wiszącą nad nim chmurą, która podążała za nim wszędzie. Trzeba by nie być człowiekiem, żeby to nie miało choćby najmniejszego wpływu. Nie szukaliśmy wymówek, prawda jest jednak taka, że w tym czasie odbiło się to na naszych wynikach.

Jeśli cofnąć się w czasie do ery, podczas której Liverpool był najlepszym klubem w Europie, jedną z tego przyczyn było to, że świetnie radził sobie poza boiskiem. Kiedy więc rada zarządzająca rozpoczęła wojnę domową, właściciele czynili tyle szkód, a wizja trybu administracyjnego była jak najbardziej prawdopodobna, nie mogło być niespodzianką, że ucierpiały też wyniki na boisku.

Sytuację, w jakiej znajdował się wtedy Liverpool mogę porównać jedynie do tego, co ostatnio dzieje się z argentyńskim River Plate. Spadli, co było wielkim szokiem nie tylko w Argentynie, ale w futbolowym świecie, ponieważ największe kluby nie mają takich problemów. Wyobrażenie sobie najważniejszej ligi argentyńskiego futbolu bez River Plate jest czymś niemal niemożliwym, ale obserwowanie jak Liverpool walczy o swą przyszłość nie na boisku, lecz w sądzie, jest nawet większym szokiem. To zwyczajnie wydaje się nie mieć sensu.

Moja rodzina i przyjaciele w Hiszpanii obserwowali to, co się działo i bardzo się o mnie martwili, bo nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Staraliśmy się zbudować drużynę mając właścicieli, których to nie obchodziło, mieliśmy duże problemy, było więc czymś naturalnym, że wykazali troskę o moją przyszłość. O naszych problemach pisała ciągle prasa i było to bardzo trudny okres nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich.

Jedynym pocieszeniem dla mnie było to, że wiedziałem, że nie ważne jak źle sprawy u nas wyglądały – było ciągle wiele klubów znajdujących się w o wiele gorszej sytuacji. Być może czasami nie wyglądało to w ten sposób, jednak taka jest prawda. W Hiszpanii byli i tacy piłkarze, którzy nie dostawali nawet wypłat, ponieważ ich kluby miały kłopoty finansowe znacznie poważniejsze od naszych. Rayo Vallecano awansowali ostatnio do La Liga, ale ich piłkarze nie byli opłacani i ostatecznie zaczęli strajkować. To niewiarygodna sytuacja. Nasza nigdy nie wyglądała tak źle, ponieważ ciągle odstawaliśmy swoje pieniądze dokładnie w dniu wypłaty.

Nie mówię, że pieniądze załatwiały dla nas sprawę, bo tak nie było, ale pokazywały, że klub ciągle funkcjonował przynajmniej na podstawowym poziomie. Dalej martwiliśmy się. Bardzo. Nie było więc łatwo skupić się na meczach mimo, iż na tym polega nasza praca. To, czy byliśmy skupieni w wystarczającym stopniu, pozostanie osobnym pytaniem, staraliśmy się jednak robić wszystko, co było w naszej mocy.

Właśnie ze względu na powyższe problemy chciałem mieć pewność, że Hicks i Gillett odeszli z klubu na dobre. Jak każdy kibic Liverpoolu, byłem szczęśliwy, kiedy klub został sprzedany. To było tak, jakby z naszych barków zdjęto olbrzymi ciężar.

***

Na początku nowym właścicielom nie mogło być łatwo, ponieważ znaleźli się w klubie, który miał poważne problemy. Nastroje nie były dobre, duch podupadł i nie mieliśmy wystarczająco dużo dobrych piłkarzy, by walczyć o trofea, za to mieliśmy menadżera w osobie Roya Hodgsona, a fani dali jasno do zrozumienia, że go nie chcą.

Jeśli mam być szczery, ja też nie chciałem, by to Roy zastąpił Rafę Beniteza. Gdyby to zależało ode mnie, dałbym tę posadę Manuelowi Pellegriniemu, z którym pracowałem w Villarreal. Pellegrini właśnie stracił pracę w Realu Madryt mimo, iż wykonał kawał dobrej roboty, walcząc z Barceloną o zwycięstwo w La Liga.

Był wolny, a my potrzebowaliśmy menadżera. Dla mnie to miało sens. I dałem to do zrozumienia, mówiąc Purslowowi, że Pellegrini był odpowiednim dla nas człowiekiem. Zrobiłem tak w cale nie dlatego, że go znałem, tylko ze względu na styl futbolu, jaki preferował, zmuszając swoje zespoły do atakowania przez cały czas. Nigdy nie cofał się i nigdy nie akceptował presji wywieranej przez przeciwników. Według mnie to jest właśnie styl Liverpoolu, dlatego Pellegrini był idealny na to stanowisko. Wiem, że klub rozmawiał z nim kilka razy, kiedy szukaliśmy nowego menadżera, bo sam mi o tym powiedział. Zadzwonił do mnie i zapytał jakie nastroje panują w szatni, co myśleli piłkarze itd. Naprawdę miałem nadzieje, że dostanie tę pracę, ostatecznie jednak klub zdecydował się na Hodgsona i szansa przepadła.

Pellegrini lubi atakować, a kiedy Purslow pytał mnie o niego, powiedziałem: „Jest wielkim menadżerem i wspaniale radzi sobie w szatni”. Jedyne wątpliwości, jakie miałem związane były z tym, że nie miał żadnego doświadczenia jeśli chodzi o angielski futbol i wiedziałem, że to może być wykorzystane przeciwko niemu. Powiedziałem Purslowowi, że jestem świadomy tego problemu, jednak zwróciłem uwagę na to, że nie bałby się poprowadzić nas, mimo tej słabości, a z czasem zdobyłby odpowiednie doświadczenie, które mógłby dodać do innych zalet. Ten jednak nie widział tego w ten sposób.

Ostateczna decyzja okazała się błędem, jednak część mnie jest w stanie ją zrozumieć, mimo iż Roy nie byłby moim pierwszym kandydatem. Hodgson wykonał świetną robotę z Fulham – zaprowadził ich do finału Ligi Europy w sezonie poprzedzającym jego dojście do Liverpoolu, no i zdobył duże doświadczenia zarówno w Anglii, jak i w Europie. Drużyna Fulham, którą zbudował, była dobrze zorganizowana i trudna do pokonania, więc Liverpool zdecydował, że w tym czasie będzie dla nas odpowiednim człowiekiem. Kenny Dalglish był także brany pod uwagę, jednak w klubie uważano, że zbyt długo nie był menadżerem.

O tym, że to Hodgson zostanie wybrany, dowiedziałem się po Mistrzostwach Świata, kiedy Christian Purslow zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że to właśnie jego klub chce. Spotkałem go po raz pierwszy po powrocie z wakacji, na które pojechałem zaraz po turnieju. Przeprowadziliśmy krótką rozmowę, w której ofiarowałem swoją pomoc w każdej możliwej postaci. Hodgson okazał się bardzo miłym człowiekiem. Wiedziałem, że będę musiał pracować z nowym menadżerem tak samo, jak pracowałem z Rafą.

W tym czasie wszyscy czuliśmy się pewniej. Ale tak musi być, kiedy masz nowego menadżera, a nowy sezon ma się właśnie rozpocząć. Miało się jednak okazać, że nasz optymizm nie cieszył się długim życiem. Kiedy nie udało nam się sprowadzić odpowiedniej ilości dobrych piłkarzy i kiedy stało się jasne, że będziemy musieli polegać na tym jak Stevie i Fernando podołają fizycznie, było czymś normalnym, że zmiana nastrojów była tylko kwestią czasu i musiała nastąpić, kiedy patrzyliśmy w przyszłość, którą stanowił kolejny trudny sezon.

Problem polegał na tym, że zaledwie dwa miesiące po rozpoczęciu sezonu 2010/11 sytuacja była gorsza, niż przypuszczaliśmy. Mieliśmy poważne problemy – we wrześniu zostaliśmy wykopani z Carling Cup przez Northampton Town i ześliznęliśmy się w ligowej tabeli, znajdując się blisko jej złego końca.

Kiedy sprawy nie układają się dobrze, zawsze łatwo wskazać palcem menadżera, zwłaszcza jeśli jest nowy. Trzeba jednak pamiętać, że kiedy Hodgson objął stanowisko, klub znajdował się w kompletnym chaosie. To nie było tak, że znalazł się w klubie mających dobrych właścicieli i pełno pieniędzy do wydania. On znalazł się w klubie, który za bardzo zjechał z właściwego toru. Wiedział, że sprawy wyglądały źle i zdecydował się na tę pracę w pełni świadomie.

Wierzył - jak wielu z nas - że okazja do pracy w Liverpoolu zawsze będzie czymś wielkim, zwłaszcza, kiedy przychodzi się z mniejszego klubu i że takiej nie można pominąć tylko dlatego, że są problemy w zarządzie. Miałby większą szansę na osiągnięcie sukcesu, gdyby jego wybór został potwierdzony zaraz po odejściu Rafy. Minął jednak miesiąc i to był czas stracony. Posunięcia klubu były zbyt wolne, co ograniczyło szansę nowego menadżera na wprowadzenie pozytywnych i natychmiastowych zmian.

Hodgson jest jednym z najmilszych ludzi, z jakimi miałem okazje się spotkać w szatni - jest tak skromny, tak poprawny i był tak w porządku w stosunku do nas wszystkich. Jednak sprawy w Liverpoolu nie toczyły się po jego myśli. Coś takiego zdarza się czasami w piłce nożnej – metody, które tak dobrze służyły menadżerowi w jednym klubie, zawiodą w innych. To nie znaczy, że Hodgson jest złym menadżerem, jednak jego taktyka nam nie pasowała i to było widać w naszych występach. Cofaliśmy się i czekaliśmy, aż nasi przeciwnicy do nas przyjdą.

Z mojego punktu widzenia Liverpool zawsze musi być zespołem tego typu, który zamyka przeciwników, naciska na nich wysoko na boisku i stara się tworzyć rozgrywkę. Hodgson lubił robić to w inny sposób, używając dwóch linii czwórek – w pomocy i obronie – starając się w ten sposób trzymać rzeczy odpowiednio zorganizowane. Problem polegał na tym, że kiedy inne zespoły dostawały się między owe linie, starając się stworzyć szansę, było nam trudno dostać się na drugi koniec boiska, nawet jeśli mieliśmy piłkę, bo byliśmy tak bardzo cofnięci.

Zmienił się także sposób trenowania – i to nie na lepsze. Wyglądało to tak samo każdego dnia i ja byłem prawdopodobnie najbardziej z tego niezadowolony. O ile jestem w stanie to stwierdzić, zaczęło się źle a potem stawało się jeszcze gorsze.

Po tym, jak Rafa dostał pracę w Interze Mediolan, Xavi Valero, trener bramkarzy, z którym pracowałem i miałem bardzo dobre stosunki, odszedł, by dołączyć do niego we Włoszech. Xavi był dla mnie wspaniały. Kontynuował ten sam rodzaj filozofii, który preferował Jose Ochotorena, z którym pracowałem, kiedy przybyłem do Liverpoolu, a to znaczyło, że nie było żadnego okresu transformacji. Po prostu robiliśmy to samo, jak gdyby nic się nie zmieniło, po tym gdy Ocho przeniósł się do Valencji. Obaj pracowali razem już wcześniej i pochodzili mniej więcej z tej samej szkoły, byłem więc bardzo szczęśliwy, mogąc trenować z Xavim przez kilka lat.

Problemy zaczęły się, kiedy Xavi odszedł, a Purslow powiedział mi, że mogę sobie wybrać kolejnego trenera. To była jedna z tych rzeczy, które mi zaoferował, bym został mimo oferty złożonej przez Arsenal. Wskazałem Xabiego Mancisidora, który pracował w Realu Madryt z Manuelem Pellegrinimi, jako człowieka, z którym chciałem trenować. Xabi pojawił się nawet na Melwood, by obejrzeć zaplecze treningowe i miał zamiar się przenieść, jednak to nigdy nie nastąpiło, ponieważ Hodgoson przyprowadził ze sobą Mike'a Kelly’ego.

Roy powiedział mi, że Mike był wystarczająco dobry, ponieważ był znakomitym trenerem bramkarzy, okazało się jednak, że nie był dla mnie odpowiednią osobą. Problem polegał na tym, że system jaki stosował i trening, który mi opracował powodowały, że nigdy nie czułem się dobrze. Mój dyskomfort pogłębił się jeszcze bardziej, ponieważ sposób w jaki graliśmy oznaczał, że byliśmy mocno cofnięci, a to nie było dla mnie dobre. Nie jestem bramkarzem, który lubi być cofnięty. Jestem tego przeciwieństwem, ponieważ wiem, że to najlepszy sposób, na wykorzystanie moich umiejętności. Dlatego nigdy nie było takiego momentu, w którym byłem całkowicie zadowolony z tego, co robiliśmy na boisku podczas meczy i treningów. Miałem kilka naprawdę trudnych miesięcy, jednak w miarę, jak mecze nabierały tempa, my trenowaliśmy mniej. W rezultacie sprawy zaczęły wyglądać lepiej, jednak przez pewien czas było bardzo trudno, ponieważ to był nowy system, a ja przywykłem pracować stosując inne metody przez całą dotychczasową karierę. Było naprawdę ciężko.

Było tak wiele meczy na Anfield, podczas których byliśmy zwyczajnie niewystarczająco dobrzy i pozwalaliśmy naszym przeciwnikom – często zespołom, które Liverpool powinien zdominować i pokonać – dyktować tempo i kreować grę. To nie było w porządku. Sposób, w jaki graliśmy, nie był wystarczająco dobry. Nie można za to winić tylko menadżera. Nikt z nas nie grał dobrze, nie była to więc wyłącznie wina Hodgsona. Piłkarze także muszą wziąć część odpowiedzialności za to, co poszło nie tak, jak trzeba. Po jego ostatnim spotkania w roli menadżera Liverpoolu - wyjazdowym meczu z Blackburn, w styczniu 2011 - nikt z nas nie mógł zejść z boiska i powiedzieć, że daliśmy z siebie wszystko. Wiem, że w perspektywie moich standardów, sam zaliczyłem słaby mecz. Nastroje w zespole nie były najlepsze i generalnie Blackburn było od nas lepsze. Nie wiedzieliśmy, że dla Hodgsona będzie do ostatni mecz, ponieważ pewne plotki krążyły już od jakiegoś czasu, a nic się nie zmieniało – był to jednak jeden z tych dni, kiedy czułem, że coś się zdarzy. Nastroje w szatni po meczu były naprawdę pesymistyczne – całkowity brak wiary i ambicji. Było tak źle, jak w najgorszych chwilach. Najbardziej niezadowolony byłem z siebie. Puściłem trzy bramki i czułem się tak, jakbym nie był w stanie zatrzymać nawet taksówki na Gran Via w centrum Madrytu.

***

Było mi smutno, kiedy Hodgson stracił pracę. Zawsze tak jest, kiedy menadżerowie ją tracą, ponieważ ma się świadomość, że starali się jak mogli, żeby osiągnąć sukces, tylko pewne sprawy nie wyszły tak, jak powinny. Ja także czułem się winny. Wiedziałem, że gdybym wykonał lepszą pracę, mógłbym mu pomóc w zachowaniu stanowiska.

Kenny był wspominany znacznie częściej niż ktokolwiek inny, jako potencjalny kandydat mający przejąć stanowisko Hodgsona, wiedziałem więc, że jest szansa, iż to będzie on. Patrząc na decyzję, którą podjęła rada, widać, że była ona właściwa, ponieważ staliśmy się lepszym zespołem po tym, jak objął stanowisko. Przyszedł i zwyczajnie powiedział nam, że powinniśmy mieć zaufanie do siebie i że nie jesteśmy tak tragiczni, jak to wygląda po pierwszej połowie sezonu. Była naprawdę pewny, że przy odrobinie pracy i kilku zmianach możemy znowu być silni. Nie trzeba było wiele czasu, by styl naszej gry uległ znacznej poprawie – teraz jest taki jaki powinien być w każdym wielkim klubie: atak, zamykanie przeciwnika i granie na jego połowie. Oczywiście ciągle są takie chwile, kiedy musimy bronić się głęboko, generalnie jednak mamy w meczach przejmować inicjatywę.

To, co było najpiękniejsze w zatrudnieniu Kenny'ego, to spokój, jaki nastąpił w sytuacji, w której żaden inny menadżer nie mógłby go przynieść. Jeśli jesteś legendą klubu i bohaterem dla fanów, z całą pewnością dostaniesz więcej czasu, by uporządkować pewne sprawy, a nawet spotkasz się z pewnym zrozumieniem, jeśli nie wszystko będzie działać tak, jak powinno. W tym czasie było to bardzo ważne, ponieważ w osobie Hodgsona mieliśmy menadżera, który znalazł się pod dużą presją. Teraz mamy Kenny’ego, kogoś, kto ze względu na to, co osiągnął z klubem, dostanie więcej czasu, by wszystko poukładać.

Właściciele mieli rację sprowadzając go z powrotem, nie tylko dlatego, że osiągaliśmy lepsze wyniki, ale dlatego, że Kenny to Kenny i ma wielkie znaczenie dla każdego w klubie. Jego obecność przyniosła spokój, którego naprawdę bardzo potrzebowaliśmy, ponieważ już od pewnego czasu go brakowało. Można powiedzieć, że właściwie nie było się nad czym zastanawiać, ponieważ nawet gdyby sytuacja nie uległa poprawie pod rządami Kenny'ego, wszyscy i tak bardzo by mu dziękowali za to, że starał się pomóc. Taki jest futbol – czasami potrafi być bardzo kapryśny, jednak jeśli jest się legendą w klubie, zawsze dostaje się więcej czasu, choćby nie wiadomo co. Włodarze prawdopodobnie wiedzieli o tym, kiedy podejmowali decyzję.

Nie miałem okazji zobaczyć Kenny'ego w roli piłkarza. Zakończył swoją karierę niedługo po tym, kiedy ja się urodziłem i mimo tego, że widziałem tylko przypadkowe nagrania na LFC TV, nie potrzebowałem usiąść i oglądać taśmy za taśmą, by zrozumieć jakie ma on znaczenie dla Liverpoolu. Przestał grać ponad 20 lat temu, a mimo to fani ciągle, każdego tygodnia śpiewają o nim i nazywają Królem Kennym. Kiedy więc przybyłem do klubu i zacząłem zgłębiać jego historię, nie potrzebowałem zbyt wiele czasu, żeby zrozumieć, iż jest najwspanialszym piłkarzem Liverpoolu.

Zanim wrócił jako menadżer, często wpadałem na niego na Melwood. Pozwalaliśmy sobie wtedy na pogawędkę, zwykle na temat golfa, bo oboje mamy na tym punkcie fioła. Było to dla mnie czymś wyjątkowym, ponieważ Kenny'ego otaczała aura, którą niewielu ludzi świata futbolu może się pochwalić. Kiedy byłem w Barcelonie, Johan Cruyff miał coś podobnego - był główną postacią w klubie i tak samo jest w przypadku Dalglisha i Liverpoolu.

Jednak nie chodzi tylko o niego i wiem, że Kenny jest pierwszą osobą, która to przyzna, ponieważ wokół siebie ma wielu ważnych ludzi, którzy z nim pracują. Nie jestem w stanie przecenić wartości pracy jaką wykonał Steve Clarke, odkąd przybył tu jako trener. Zatrudnienie go było mistrzowskim posunięciem i stało się jednym z kluczowych czynników w procesie naszej rekonwalescencji. Jest bardzo sprytny, ponieważ świetnie rozumie plusy swojego zespołu. Kiedy to zostanie wykorzystane w naszym taktycznym podejściu do meczu, może znacznie zmienić sposób gry.

Prawdopodobnie najważniejszą rzeczą, jaką robi, to przygotowanie nas – nie chodzi o rutynę, ale o to, żebyśmy umieli zareagować w odpowiedni sposób w obliczu różnych sytuacji. Umie czytać grę bardzo dobrze, a jego mentalność zwycięzcy widoczna była już kiedy pracował w Chelsea, dlatego dobrze, że jest z nami, bo wraz z Kennym tworzy odpowiedni balans.

W dzisiejszym futbolu niesamowicie istotne jest, by mieć wyspecjalizowanych trenerów i szczytowej klasy pracowników na zapleczu, ponieważ nie ma sensu wydawanie 20-30 milionów funtów na piłkarza, jeśli nie ma się ludzi, którzy pomogą mu osiągać szczyt formy na boisku tak często, jak to możliwe.

Według mnie, dobry trener jest tak samo ważny jak dobry piłkarz, ponieważ wpływ jaki ma jest tak istotny. Jeśli zespół otoczony jest odpowiednimi ludźmi, ma znacznie większe szanse na osiągnięcie sukcesu. Wystarczy cofnąć się do dni, w których Shankly miał wokół siebie ludzi takich jak Bob Paisley, Joe Fagan. Ronnie Moran, Roy Evans czy Reuben Bennett, by zrozumieć jak ważne, nawet dla największych menadżerów i zespołów jest to, by mieć koło siebie właściwe osoby.

Na szczęście Liverpool ciągle jest klubem, w którym dba się, by tak właśnie było i nawet jeśli nie zawsze to się udaje, pozostaje przynajmniej to pragnienie, by mieć odpowiednich ludzi na ważnych stanowiskach. Być może to, by mieć klasowego trenera, najważniejsze jest dla bramkarza, ponieważ chodzi tu o układ między dwójką ludzi. Po odejściu Hodgsona Mike Kelly został zastąpiony przez Johna Achterberga, który jest naprawdę świetnym facetem. Pracuję z nim naprawdę ciężko, świetnie się rozumiem i nie mogę narzekać na jego styl trenerski.

Podczas swej kariery miałem wiele szczęścia ponieważ pracowałem z jednymi z najlepszych trenerów. Jednak tym, który się wyróżnia, mistrzem absolutnym, jest Ochotorena. Pracowałem z nim zaraz po moim przybyciu do Liverpoolu, a potem w drużynie narodowej Hiszpanii i mogę powiedzieć, że należy do odrębnej klasy. Zna mnie lepiej niż ktokolwiek, rozumie wszystko co wiąże się z moimi słabymi i mocnymi stronami, a praca z nim to jedno z najwspanialszych doświadczeń w mojej karierze.

Być uczonym przez niego, to coś niesamowitego. Wystarczyło tylko, żeby spojrzał mi w oczy i już wiedział jak się czuję, czy trzeba dać mi jakąś radę czy uścisnąć, a kiedy trzeba było mnie do czegoś zmusić - czy złapać mnie za jaja. Ponieważ tak szybko rozpoznaje mój nastrój, jest w stanie poprowadzić mnie tak, jak nikt inny. Mówiąc coś takiego nie mam zamiaru urazić żadnego z trenerów, z którymi pracowałem, chcę natomiast podkreślić, jak wyjątkowy jest Ocho. Już sama jego obecność daję mi taką pewność siebie, że jako bramkarz nie muszę prosić już o nic więcej. Tu chodzi o coś więcej niż oglądanie taśm wideo i słuchanie o tym, co i jak powinno się robić. Tu chodzi o związek z trenerem. Właśnie to robi dużą różnicę.

Pod koniec sezonu 2010/11 była szansa, by odzyskać Ocho, a ja bardzo chciałem, żeby tak się stało. To nie znaczy, że nie chciałem Johna Achterberga, albo uważałem, że mi nie pomaga, czy coś w tym stylu – wprost przeciwnie. Jednak Ocho zna mnie lepiej niż inni i potrafi wydobyć ze mnie to, co naprawdę najlepsze. Jeśli jest jakaś szansa na to, żebym mógł z nim znowu pracować, będę starał się, żeby tak się stało. Klub nie mógł dogadać warunków przejścia z Valencii i tak szybko, jak tylko zdałem sobie sprawę z tego, że on jednak do nas nie wróci, powiedziałem w klubie, że jest w porządku, ponieważ mamy Johna. Wolę mieć jego niż kogoś, kogo nie znam. To, że chciałem Ocho z powrotem nie wynikało z braku szacunku do Johna – po prostu Ocho jest najlepszym trenerem na tej planecie.

Byłem rozczarowany, że nie udało się odzyskać Ocho ze względu na to, co on dla mnie znaczy jako trener i jako przyjaciel, jednak to tylko drobnostka przy wszystkich pozytywnych zmianach, jakie nastąpiły w klubie, odkąd pozbyliśmy się Hicka i Gilletta. Mamy nowych właścicieli, którzy nie boją się wydawać pieniędzy, nowego menadżera, który chce, żebyśmy grali stylem Liverpoolu i nowych piłkarzy, którzy dają nadzieję na przyszłość.

To nowy Liverpool, taki, w którym możemy być optymistami i możemy wierzyć w siebie oraz klub. Te zmiany nie gwarantują, że będziemy zdobywać trofea, ale dają nam szansę na sukces. Po tym, przez co klub przeszedł w ostatnich latach, to wszystko o co możemy prosić.



Autor: Asfodel
Data publikacji: 01.03.2012 (zmod. 02.07.2020)