LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 817

Część II

Artykuł z cyklu Ian Rush


Bob Paisley był najwspanialszym trenerem w historii angielskiego futbolu. W ciągu dziewięciu sezonów w Liverpoolu aż sześciokrotnie wybierano go Menadżerem Roku – fakt ten jest żywym dowodem jego wielkości. Gablota z trofeami na Anfield rosła i mieniła się całym tym ciężkim srebrem.

Kiedy Bill Shankly, który podniósł zespół i przeniósł go z Drugiej Dywizji aż na szczyty Pierwszej, odszedł na emeryturę w 1974 roku, byli tacy, którzy obawiali się o losy klubu. Paisley, który był jego asystentem, stworzył jednak najlepszą drużynę w Europie, może nawet najlepszą na świecie. Nigdy nie był typem gwiazdy. Ciężko mi przypomnieć sobie chwile, w których nie był ubrany w swój stary, znoszony sweter. Jego jedyną obsesją, pomijając Liverpool FC, były wyścigi konne. Spędzał więcej czasu na lekturze Sporting Life niż na informacjach o naszych rywalach.

Za niepozorną i nieco mylącą fasadą „dobrego dziadka” krył się jednak przenikliwy mózg wielkiego psychologa. Paisley był mistrzem umysłowych gierek, posiadał także imponującą wiedzę o piłce. Wspomnienia o jego geniuszu powracały do mnie 22 kwietnia 1996 roku, podczas pożegnalnej ceremonii na jego cześć w Liverpool Cathedral. Kiedy Bob umarł, jego żona Jessie nalegała by pogrzeb był prywatną, rodzinną uroczystością. Fani uszanowali tę prośbę. Takie smutne chwile nie powinny być oglądane przez cały świat.

Miasto chciało jednak oddać hołd człowiekowi, który doprowadził je do takiej chwały. Wydawało się, że połowa Merseyside ściskała się teraz w katedrze i dookoła niej, gdy wdowa Jessie i były skrzydłowy Liverpoolu i reprezentacji Anglii Ian Callaghan czytali wspomnienia o Bobie. Byłem tam, stojąc między starymi ulubieńcami Anfield – Philem Thompsonem i Tommym Smithem, chłopakami z Evertonu – Colinem Harveyem i Graemem Sharpem, wszystkimi pracownikami klubu oraz Joe Faganem, jego następcą. To był dzień uczczenia pamięci człowieka, który uczynił tak wiele zarówno dla futbolu, jak i dla całego Merseyside.

Spędziłem na Anfield trzy pierwsze lata pod skrzydłami Paisley'a. Muszę przyznać, że przez pierwsze piętnaście miesięcy nie mogłem go znieść. Tak naprawdę nienawidziłem wszystkiego co mnie spotykało w Liverpoolu w pierwszym sezonie. Jednak dziś, gdy patrzę w przeszłość, uśmiecham się na myśl wszystkich tych psychologicznych gierek, jakich Bob używał by dobrze mną pokierować. Jakże inaczej to wyglądało wówczas. Byłem przecież chorobliwie nieśmiałym, osiemnastoletnim żółtodziobem, nie rozumiejącym zainteresowania ze strony najlepszego klubu w Europie. Dałem sobie dwa lata na sprawdzenie, czy podołam wyzwaniu. W przeciwnym razie wróciłbym do Chester i tam kontynuowałbym moją karierę.

Zaczynając mój pierwszy sezon w Liverpoolu, 1980/81, nie byłem jednak zupełnie niedoświadczony. Pod koniec poprzedniego sezonu otrzymałem powołanie do reprezentacji Walii na British Championship. Udało mi się zaliczyć międzynarodowy debiut, gdy zastąpiłem w drugiej połowie kontuzjowanego Iana Walsha na Hampden Park. Nie spodziewałem się jednak, że przeskoczę wprost do drużyny Liverpoolu. Wystarczyło tylko się rozejrzeć po szatni by zobaczyć tych wszystkich wspaniałych piłkarzy: Kenny Dalglish, Graeme Souness, Ray Clemence... Oni byli tak sławni, że bałem się w ogóle do nich odezwać. Zawsze byłem pierwszy na treningu, ze strachu przed spóźnieniem i ich reakcją. Później, wraz z ich przybyciem zaczynały się zaczepki dotyczące ubrań, jakie nosiłem.

Dalglish był prowodyrem wszystkich docinek, rzucał zawsze jakieś uwagi w stylu: „Naprawiałeś właśnie auto, czy jak?” Wtedy się zaczynało. Może i miałem w sobie coś z niechluja. Na trening zawsze ubierałem się w t-shirt i stare jeansy. Nie widziałem sensu w strojeniu się tylko po to, by za moment wszystkie ubrania zostawić na wieszaku w szatni. Ale nie reagowałem na ich zaczepki. Wymuszałem tylko fałszywy uśmieszek, gotując się w środku niemiłosiernie. Nienawidziłem ich wszystkich. Za każdym razem nie mogłem się doczekać powrotu do domu, gdzie żaden z kumpli nie wyglądał inaczej ode mnie.

Gdy dziś patrzę za siebie, wydaje mi się to tak błahe i wręcz szczeniackie. Przecież to były tylko niewinne żarty, nie miały mi wyrządzić żadnej krzywdy. Robiłem to samo ze wszystkimi młodymi, wchodzącymi do drużyny zawodnikami. To przecież część futbolowego życia, nie można się o to obrażać. Zawodowe granie w piłkę nożną to bardzo wymagający i okrutny biznes. Wiążą się z nim zarówno fizyczny ból, jak i niesamowita presja psychiczna. Jeżeli nie jesteś w stanie znieść tego typu docinek, jak zamierzasz wytrzymać przyparcie do muru przez 60,000 fanatyków wydzierających się na ciebie w Mediolanie czy Barcelonie?

Większość pierwszego sezonu spędziłem w drużynie rezerw, która dążyła do drugiego z rzędu triumfu w Central League. W tym samym czasie pierwsza drużyna walczyła w finale Pucharu Ligi oraz półfinale Pucharu Europy. Swój debiut w seniorskim zespole zaliczyłem w zremisowanym 1-1 meczu z Ipswich, w grudniu 1980. Zastąpiłem wówczas kontuzjowanego Dalglisha. Był to jednak przypadek odosobniony. Cały czas byłem związany z drugą drużyną, całkiem niezłą, używając oczywiście odpowiedniej skali. Zawodnicy tacy jak Steve Ogrizovic, Kevin Sheedy, Alan Harper, Howard Gayle czy Colin Irwin kontynuowali przecież kariery w Pierwszej Dywizji. Atmosfera w zespole była jednak napięta. Większość zawodników w głębi serca wiedziało, że nie uda im się przedrzeć do pierwszej drużyny, byli zrezygnowani, nie robili należytych postępów. Ja sam czułem, że momentami cała ta nerwowość kierowana była przeciwko mnie – kosztowałem w końcu Liverpool sporo pieniędzy.

Młodzi zawodnicy, tacy którzy byli w klubie od momentu skończenia szkoły, byli zazdrośni, gdyż Liverpool wyłożył za mnie konkretną sumę. Uważali, że mam przez to większe szanse na zrobienie kariery niż oni. Ja tak tego nie odbierałem. W ciągu sezonu rosła we mnie niepewność, marnie to wszystko wyglądało. Udało mi się zdobyć tylko kilka bramek. Co ciekawe, miałem świadomość tego, że wcale nie grałem źle. Pozbyłem się nawet wrażenia, jakobym był zbyt słaby, by grać dla Liverpoolu. Wiosną czułem wręcz, że dam radę. Bob Paisley musiał to zauważyć, gdyż dostałem powołanie na powtórkę finału Pucharu Ligi z West Hamem. Miałem zastąpić paskudnie kontuzjowanego Davida Johnsona.

Wcześniej, na Wembley padł remis 1-1, oglądałem to z trybun razem z resztą chłopaków z rezerw. Powtórzony mecz miał odbyć się na Villa Park w Birmingham, 1 kwietnia 1981. Nie wierzyłem w to, że wystąpię choć przecież byłem w kadrze. Steve Heighway miał zdążyć wyleczyć się na czas, jednak rankiem przed meczem było jasne, że nie da rady. Nadszedł więc mój czas. Nie był to dla mnie na szczęście prima aprilis – po bramkach Dalglisha i Hansena pokonaliśmy West Ham 2-1.

Zachowałem miejsce w składzie na pierwszy mecz półfinału Pucharu Europy z Bayernem, w rewanżu zaś byłem rezerwowym, gdyż Johnson zdążył się wykurować. Przedarliśmy się do finału dzięki zasadzie wyjazdowych bramek, remisując 0-0 na Anfield i 1-1 w Niemczech. Sezon zakończyłem z siedmioma występami w Pierwszej Dywizji, powtórką finału Pucharu Ligi i meczem z Bayernem. Wiedziałem że nie mam co liczyć na pierwszy skład w finale Pucharu Europy w Paryżu z Realem Madryt. Bob Paisley zapewnił mnie jednak, że znajdę się kadrze na ten mecz.

Po wszystkich problemach i zawirowaniach w sezonie, zacząłem w końcu odczuwać radość z gry w Liverpoolu. Dostałem 800 funtów premii za pomoc w wygraniu Pucharu Ligi, zainkasowałem także 250 funtów za bycie w zwycięskim pierwszym składzie. Finansowo szło mi tak dobrze, że byłem w stanie zamienić mojego starego grata na auto prosto z salonu. Czułem się też pewniej i spokojniej przy reszcie zawodników. Kenny Dalglish, którego przecież zdążyłem znienawidzić, był dla mnie wspaniały. Za każdym razem pomagał mi na boisku, dawał rady, uczulał na słabości defensywy przeciwników, mówiąc jak i kiedy mam startować do podań.

Poza tym zaliczyłem debiut na Wembley, wchodząc jako rezerwowy w bezbramkowym spotkaniu Walii i Anglii. Zaczynałem wierzyć, że nie potrzebuję już dwóch lat na sprawdzenie własnych umiejętności.

W szerokiej kadrze na finał Pucharu Europy w Paryżu znalazło się 18 nazwisk. Przy pięciu dopuszczalnych rezerwowych oznaczało to, że dwóch z nas będzie musiało obejść się smakiem. Byłem jednak spokojny, w końcu Paisley obiecał mi miejsce. Jednak rankiem przed meczem zebrał nas wszystkich i powiedział - „Muszę rozczarować dwóch z was: Avi Cohen i... Ian Rush”. To wszystko co powiedział. Byłem tak zdruzgotany, że nawet nie byłem w stanie go zapytać o powód tej decyzji. To był jeden z najgorszych momentów w mojej karierze.

Liverpool wygrał ten finał 1-0, po wspaniałej bramce lewego obrońcy Alana Kennedy'ego. Byłem oczywiście tym usatysfakcjonowany. Nie miałem jednak nastroju do świętowania. Dołączyłem do kumpli z rezerw, Ronniego Whelana i Kevina Sheedy'ego i zrobiliśmy sobie prywatne przyjęcie, z dala od tego oficjalnego. Nie wziąłem też udziału w triumfalnym przejeździe po Liverpoolu, kiedy to następnego dnia cała zwycięska drużyna wróciła z Paryża. Czułem się jak wypatroszony.

Podnieść się pomógł mi Roy Evans, ówczesny trener rezerw. Kilka dni po finale powiedział mi: „Masz już wszystko, żeby grać w pierwszej drużynie. Wszystko zależy od tego, jak bardzo sam tego chcesz ale jestem pewien, że już w przyszłym sezonie będziesz tam grał regularnie”.

Mimo wszystko, całe lato chowałem w sobie urazę do Paisley'a. Ta złość i żal dały o sobie znać na początku sezonu 1981 – 82. Graliśmy w turnieju, który był częścią przygotowań do nowej kampanii. Wszyscy zawodnicy siedzieli przy obiadowym stole, gdy temat rozmowy został skierowany na pieniądze. Podpisałem co prawda kontrakt na trzy lata, jednak wszyscy byli przekonani, że z racji występów z pierwszą drużyną, dostanę sporą podwyżkę. „Dostaniesz najmniej 100 funtów extra tygodniowo” - twierdzili zgodnie.

Do dziś nie wiem czy mnie po prostu wkręcali czy też nie. Byłem jednak zdecydowany na rozmowę z trenerem i przedstawienie swoich żądań zaraz po powrocie do Liverpoolu. Bob Paisley był jednak szybszy. Wezwał mnie do siebie i powiedział: „Zdecydowałem się dać ci 10 procent podwyżki”.

Oznaczało to tylko 30 funtów tygodniowo więcej niż wcześniej. Odpowiedziałem więc: „Myślę, że zasłużyłem na więcej. Chcę 100 funtów tygodniowo. Spisywałem się przecież dobrze w pierwszym sezonie”. Zamyślił się i po krótkiej chwili zgodził się z ostatnim zdaniem. „Dlaczego więc nie dostanę większej podwyżki?” - zapytałem z rosnącym zniecierpliwieniem w głosie. „To proste” - zripostował - „Musisz się najpierw sprawdzić, musisz zacząć pojawiać się na boisku regularnie”. Dał mi dwa tygodnie na przemyślenie sprawy, byłem jednak zdecydowany trzymać się swych żądań.

Potrafię być strasznie uparty i kiedy wbiję sobie coś do głowy, po prostu musi tak być. Powiedziałem mu, że nie jestem w stanie przyjąć jego oferty, Paisley zaś powiedział krótko: „Ok, to twoja decyzja”. Więcej o tym nie rozmawialiśmy, nie było mnie jednak w składzie rozpoczynającym sezon. Zamiast tego, znów wylądowałem w rezerwach. Mark Lawrenson, który dopiero zawitał na Anfield, Bruce Grobbelaar, który przyszedł tuż po mnie, oni byli w pierwszej drużynie, ja zaś nie. Czułem się przez to jeszcze bardziej odizolowany. Teraz wiem, że to nie pieniądze były problemem. Wydaje mi się, że po prostu nie potrafiłem wybaczyć trenerowi paryskiego rozczarowania i używałem argumentu pensji tylko po to, by okazać swą złość.

Szczerze mówiąc, przez całą moją karierę pieniądze nie były dla mnie pierwszorzędną sprawą. Nie jestem głupcem, dobrze mieć wystarczającą ich ilość, by prowadzić więcej niż komfortowe życie. Są one po prostu naturalnym dodatkiem do dobrze rozwijającej się kariery. Gdyby ktoś oferował mi 1000 funtów bądź strzelenie pięknego gola, to gol zawsze byłby moim wyborem. Wtedy jednak chyba nie potrafiłem tak myśleć. W końcu, po zebraniu się w sobie, powróciłem do gabinetu Paisley'a. „O co chodzi? Dlaczego jestem poza składem? Grałem w przedsezonowych meczach a teraz jestem odstawiony na boczny tor. Dlaczego?” - pytałem.

Jego odpowiedź była dosadna. „Nie jesteś wart pierwszego zespołu. Jesteś środkowym napastnikiem a nie strzelasz bramek” - powiedział.

„Myślałem, że futbol to gra zespołowa” - wykrzyczałem zdenerwowany. Paisley pozostał spokojny i zaczął: „To twój problem. Obserwowałem cię podczas spotkań i treningów i jedyną rzeczą o jakiej myślisz, jest jak najszybsze pozbycie się piłki. Boisz się wziąć na siebie odpowiedzialność”. Rozwścieczyło mnie to. „Odkąd tylko tu przyszedłem byłem uczony, że piłka polega na utrzymywaniu się przy niej. Nie można przecież tej cholernej piłki tracić, tak?” - krzyczałem.

„Twoim problemem jest to, że boisz się myśleć za samego siebie. Twoim zadaniem jest strzelanie bramek, to twoja działka w zespole. Nie strzeliłeś dla nas jeszcze żadnego. Dlatego nie grasz”. „Mogę zacząć strzelać” - odparłem. „Więc do jasnej cholery, dlaczego tego nie robisz?! Nie widać w tobie instynktu napastnika. Są momenty, w których napastnik musi być egoistą. Futbol jest grą zespołową ale kiedy masz przed sobą bramkę, liczysz się tylko ty!” - wydzierał się.

Zalała mnie krew. „Jeżeli masz o mnie takie zdanie, nie ma sensu żebym tu został!” - wrzasnąłem.

Paisley nagle ściszył swój głos, teraz brzmiał on tylko nieco głośniej niż szept. „Czy ty właśnie powiedziałeś, że chcesz odejść? Jeśli to jest to, czego chcesz, możesz odejść. Tego chcesz?” - zapytał. Więc to tak! Nawet mnie nie próbował zatrzymywać! „W porządku, odejdę. Mam to gdzieś!” - powiedziałem, szykując się do wyjścia. Gdy podszedłem do drzwi, wrzasnął - „Kupiliśmy cię, żebyś dla nas strzelał. Czemu nie wyjdziesz na boisko i nie udowodnisz, że potrafisz to robić?!”

Byłem zagotowany. Zamykając za sobą drzwi rzuciłem tylko: „No to ci udowodnię, że cholernie dobrze potrafię to robić!”



Autor: Openmind
Data publikacji: 11.07.2011 (zmod. 02.07.2020)