LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1298

Część VIII

Artykuł z cyklu Ian Rush


Rino Marchesi był naszym managerem - przyjemny, ciepły człowiek i poważany trener, mający za sobą już pracę w Napoli i Interze. Był to jednak jego drugi sezon, kończący dwuletni kontrakt i już miał on przeciwko sobie zarówno kibiców jak i media, niecierpliwie czekające na powrót Juve na szczyt. Co więcej, wydaje mi się, że Marchesi nie miał żadnego wpływu na transfery.

Realna władza w klubie należała do prezydenta, Giamperio Bonipertiego, niegdysiejszego bohatera Turynu, grającego w latach 50-tych w Juventusie razem z Walijczykiem Johnem Charlesem. Klub był w zasadzie własnością najbogatszego i najpotężniejszego człowieka we Włoszech, Gianni Agnelliego. Posiadał on także pakiet kontrolny Fiata, który, jak mi powiedziano, przynosił zyski wysokości 18 miliardów funtów. Juventus był tak naprawdę jego hobby, które jednak traktował bardzo poważnie. Był na każdym meczu w Turynie, piłkarze zaś spotykali się z nim regularnie co kilka tygodni w Villa Perosa, gdzie lokowano nas przed meczami.

Agnelli był dla mnie wspaniały, często zatrzymywał mnie po wyjściu pozostałych zawodników, by dawać mi cenne porady i podtrzymywać mnie na duchu. Mimo iż wsparcie takiej potężnej postaci było bardzo pomocne, często zastanawiałem się czy przypadkiem nie wpływa to na stosunek innych piłkarzy do mnie. Po kilku miesiącach podszkoliłem język – nie ma na to lepszego sposobu niż po prostu mieszkanie w danym kraju. Wciąż jednak czułem się w szatni jak outsider, tak jakbym dla niektórych zawodników był wrogiem. Niektórzy z nich byli fantastyczni, robili wszystko, bym jak najszybciej poczuł się jak w domu – w szczególności gracze tacy jak Sergio Brio czy też nasz bramkarz Stefano Tacconi. Pasquale Bruno, obrońca który tyle co dołączył do drużyny z Como został zaś moim przyjacielem. Mieszkaliśmy stosunkowo niedaleko od siebie i często razem gdzieś wychodziliśmy. Inni jednak odwracali się ode mnie, szeptali po kątach, ściszali bądź urywali rozmowy kiedy się pojawiałem...Może byłem nieco przewrażliwiony, jednak naprawdę było mi trudno choć na moment się zrelaksować w takiej atmosferze. Dodatkowo miałem problemy z mięśniem uda, co wyłączyło mnie w zasadzie z początku sezonu i musiał minąć jakiś czas, zanim doszedłem do formy. Pierwsze tygodnie nie były więc sportowo udane, a jak wiadomo, pierwsze wrażenie się liczy – szczególnie we Włoszech. W ciągu kilku miesięcy stałem się, według włoskiej prasy, wielką wpadką. Mimo że takie komentarze na mnie nie działają, ostrzeżenie Platiniego zaczynało przeradzać się w rzeczywistość. Juventus nie był dobrą drużyną, ani na boisku, ani poza nim. Byliśmy bandą indywidualistów biegającą bez zrozumienia i bez wiary.

W okolicach świąt Bożego Narodzenia, kiedy to włoska liga ma krótką przerwę, mieliśmy już zbyt dużą stratę do czołowych drużyn, by myśleć o zwycięstwie w lidze. Z Pucharem UEFA pożegnaliśmy się zaś po porażce z Panathinaikosem, co dla naszych kibiców było wręcz niewybaczalne. Marchesi znalazł się pod takim obstrzałem, że było już pewne, iż latem będzie musiał się pożegnać z klubem. Do tego momentu zdobyłem tylko pięć bramek, nie to jednak było najgorsze. Najbardziej frustrował mnie fakt, że tak naprawdę nie miałem ku temu okazji, drużyna ich po prostu nie tworzyła.

Nie jestem graczem takim jak George Best czy Ryan Giggs, którzy potrafią sami przebiec pół boiska i otworzyć sobie drogę do bramki. Jestem kimś w rodzaju „lisa pola karnego”, któremu jednak inni zawodnicy muszą stworzyć okazję. W Liverpoolu bazowałem na wielkiej pracy Dalglisha, Sounessa czy Molbyego. W Juventusie zaś nie było ani jednego zawodnika, który by potrafił minąć defensywę rywala prostopadłym podaniem. W rezultacie, pierwsze cztery miesiące we Włoszech były dla mnie traumatycznym przeżyciem.

Dziś widzę, że wiele moich frustracji przelewałem na moją żonę. Biedna Tracy, która przecież miała swoje własne problemy z adaptacją w Italii, musiała jeszcze znosić moje humory i wahania nastrojów. Dzięki Bogu, była jednak cały czas obok mnie i miała wystarczającą siłę, by poradzić sobie ze mną i sprowadzać mnie na ziemię. Jasne, miewaliśmy ciężkie chwile, ale które małżeństwo ich nie ma? Niektóre informacje w prasie doprowadzały mnie jednak do szału. Pisano nawet, że po powrocie do domu biję swoją żonę! Przez te wszystkie lata Tracy kilka razy mnie porządnie zrugała, to prawda – ale chyba rzeczywiście na to zasłużyłem. Nigdy jednak nie podniósłbym na nią ręki. Mężczyzna, który wyżywa się na kobiecie, nie zasługuje na miano mężczyzny.

Podczas gdy prasa regularnie mnie krytykowała, kibice zachowywali się wspaniale w stosunku do mnie. Nie usłyszałem od nich nigdy złego słowa, traktowano mnie po królewsku. Często dzieciaki podchodziły do mnie na ulicy i sprawdzały czy jestem prawdziwy! Kiedy przyjeżdżałem do Turynu, bałem się, że jako były gracz Liverpoolu nie będę miał tu łatwego życia – od Heysel minęły przecież zaledwie dwa lata. Tak naprawdę jednak, nigdy o tym tu nie wspominano a jedynymi ludźmi, którzy wypytywali o Heysel byli Brytyjczycy przyjeżdżający do mnie w odwiedziny.

Myślę, że moje dobre kontakty z kibicami zawdzięczałem gotowości do mieszania się z nimi – w przeciwieństwie do wielu zawodników we Włoszech, mających status gwiazd, odnoszących się z wyższością do ludzi łożących przecież na ich pensje. Razem z Pasquale Bruno mieliśmy zwyczaj przesiadywać po treningach w kafejce nieopodal ośrodka. Siadaliśmy na powietrzu, zamawialiśmy coś do picia i gawędziliśmy z innymi gośćmi. Oni to uwielbiali, dla mnie zaś było to rodzajem terapii. Nie dość, że uczyłem się języka, to siedząc tam i pijąc espresso czułem się bardziej spokojny i zrelaksowany niż kiedykolwiek w szatni Juve.

Przyznaję jednak, że dużo więcej czasu niż na treningach spędziłem wisząc na słuchawce. Nasz średni rachunek telefoniczny wynosił wówczas ponad 1.000 funtów miesięcznie. Razem z Tracy regularnie dzwoniliśmy do swoich rodzin, ponadto ciągle wydzwaniałem do chłopaków z Liverpoolu, sprawdzając jak im idzie. Oczywiście nie tęsknili za mną za bardzo – jak zwykle byli na szczycie tabeli. W chwilach załamania dzwoniłem zaś do Dalglisha bądź Sounessa, który był wówczas trenerem Rangers. Potrzebowałem otuchy i dobrych rad.

Może nie powinienem aż tak bardzo użalać się nad sobą? Może po prostu zbyt wiele siebie zostawiłem w Liverpoolu. Może byłoby lepiej, gdybym po prostu zamknął ten rozdział i skupił się tylko i wyłącznie na nowym pracodawcy. To wszystko jest jednak proste w teorii. Kiedy jednak jesteś tak nieszczęśliwy jak ja wówczas, kiedy futbol nie daje ci żadnej radości, ciężko nie próbować wrócić do swych korzeni...



Autor: Openmind
Data publikacji: 11.07.2011 (zmod. 02.07.2020)