WHU
West Ham United
Premier League
27.04.2024
13:30
LIV
Liverpool
 
Osób online 1124

Część X

Artykuł z cyklu Ian Rush


Nigdy nie zapomnę momentu, w którym po raz pierwszy zawiesiłem swój wzrok na Ianie Rushu. Kombinacja wąsika malowanego kredką do oczu i rurek ze sztruksu stanowiła absolutnie niezapomniany widok. Jeżeli ktoś kiedykolwiek był zdeterminowany by wejść do szatni Liverpoolu i z miejsca stać się obiektem salw śmiechu, to nie mógł zacząć lepiej niż Rushy.

Rzeczywiście – pokładaliśmy się ze śmiechu celując żartami w Iana. Zajęło mu kilka miesięcy by zrozumieć, że w ten sposób dawaliśmy mu do zrozumienia, że go akceptujemy. Futbol to twardy, wymagający biznes – na Anfield zaś zawsze używaliśmy pozaboiskowego humoru by rozładować napięcie. Robienie sobie z kogoś jaj było po prostu formą powitania. Kiedy nowi koledzy cię ignorują, kiedy odwracają się do ciebie plecami – wtedy musisz się martwić.

Pokaż mi szatnię bez śmiechu, a pokażę ci zespół w kłopotach. To wcale nie jest żart. Znałem zawodników, którzy cierpieli latami, grając w klubach, w których witała ich cisza. Nie dotyczyło to na szczęście nigdy Liverpoolu. Kiedy zaś Rushy w końcu otworzył usta i zaczął mówić za siebie, do końca kariery na Anfield nie zamknął ich już na dłużej niż na 10 minut. Nie zajęło mu też długo pokazanie, że całkiem nieźle idzie mu gra w piłkę.

Pamiętam jego pierwszy duży mecz dla Liverpoolu, w finale Pucharu Ligii z West Ham. Wskoczył do składu z rezerw z powodu kontuzji w pierwszym zespole i zagrał fenomenalne spotkanie, mimo że nie strzelił bramki. W następnym sezonie wskoczył do pierwszego składu i tak już został. Co dziwne, w rezerwach strzelał niewiele – wydaje mi się jednak, że Bob Paisley wymógł na nim w końcu większą samolubność. Rushy wziął sobie tę radę do serca i szturmem zdobył cały kraj.

Był fantastyczny. Jeżeli ktokolwiek dał mu metr miejsca, sekundę wolnego czasu, mogłeś iść o zakład że padnie gol. Szczęśliwie, razem z kolejnymi bramkami, jego wąsik się kurczył a i gust zaczął mu się nieco poprawiać. Nie mogliśmy już wołać na niego Omar (jak Omar Sharif), przechrzciliśmy go więc na Tosha – po Johnie Toshacku, Walijczyku który wspaniale grał głową. Umiejętność gry głową, a raczej jej brak, była najsłabszym punktem Rusha.

On sam zresztą to przyzna. Mimo to, pamiętam całkiem sporo bramek zdobytych przez niego głową. To chyba cecha charakterystyczna urodzonych snajperów – daj im pół szansy a strzelą. Niezależnie od części ciała od jakiej odbije się piłka – najważniejsze, że wyląduje w siatce. Ian był zabójczym napastnikiem, najlepszym z jakim grałem, najlepszym jakiego widziałem.

Nasz duet od samego początku złapał wspólny język na boisku. Ludzie mówili, że czytamy sobie w myślach. Nie jestem pewny co do tego, faktem jednak jest, że nadawaliśmy na tych samych falach i trochę razem zwojowaliśmy. Nigdy nie ćwiczyliśmy wspólnych zagrań, bazowaliśmy na instynkcie. Kilka minut rozmowy przed meczem, podkreślenie słabych stron przeciwnika, parę moich rad dotyczących poszczególnych obrońców. Gwizdek sędziego i podstawowe komunikaty – środek, szerzej, bliżej...Nic więcej.

Przypisywano mi kreowanie wielu bramek Rushiego. Mówiono, że o moja wizja otwiera mu drogę do bramki. Tak naprawdę była to jednak jego wizja, jego umiejętność wybrania momentu i drogi ucieczki obrońcom. Ja tylko zagrywałem na wolne pole, wiedząc, że Rushy za chwilę się tam znajdzie. Gracz o jego zdolnościach potrafił zaś zamieniać podania beznadziejne w wyborne.

Fascynujące było oglądanie, jak zmienia się gra Rushiego wraz z doświadczeniem. Był równie odważny co szybki. Zachwycił świat w 1984 roku w Rumunii, zdobywając dwie wspaniałe bramki. Graliśmy wtedy w półfinale Pucharu Europy z Dynamo Bukareszt. Na Anfield wygraliśmy zaledwie 1-0 i w rewanżu stanęliśmy naprzeciw armii 70.000 najbardziej szalonych kibiców jakich widziałem i naprzeciw drużyny, która kopała nas przy każdym kontakcie z piłką. To był najtwardszy mecz w jakim grałem. Rushy był poniewierany okrutnie, mimo to nie stracił nawet na moment zapału i determinacji. Zamknął wszystkim usta strzelając dwie piękne bramki, prowadząc nas do wygranej 2-1. Te gole były nagrodą za odwagę i geniusz. Bez bólu i wyrzeczeń nie da się osiągnąć wielkich rzeczy. Tamtej nocy Rushy potwierdził te słowa.

Od tamtej chwili Ian był kimś więcej niż tylko dynamicznym napastnikiem. Rushy stał się naszą pierwszą linią obrony, terroryzując wyprowadzających piłkę obrońców. Jeżeli akurat nie przebiegał z piłką obok nich, nie pozwalał im po prostu budować ataków. Pamiętam doskonale jego wyraz twarzy, kiedy sprintem biegał od obrońcy do obrońcy w poszukiwaniu najmniejszego choćby błędu.

Do momentu, gdy ściągnąłem go z powrotem z Włoch w 1988, stał się w zasadzie piłkarzem kompletnym. Potrafił swoim bieganiem bez piłki i umiejętnością ustawiania się kreować dogodne okazje innym, świetnie też podawał. Wiedziałem, że powrót do formy zajmie mu trochę czasu, nie wahałem się jednak ani chwili. Rushy od momentu powrotu stał się wspaniałą częścią tego klubu, tak samo zresztą jak miało to miejsce wcześniej, przed jego wyprawą do Juventusu.

On sam mówi, że z wiekiem starał się coraz bardziej pomagać innym, młodym graczom – w ten sam sposób w jaki robiłem to ja sam w stosunku do niego. Przyjmuję to jako wielki komplement. Wierzę, że Rushy ma już wiedzę i dojrzałość do tego, by grać nieco bardziej z tyłu – tuż za plecami napastnika. To wszystko widać już zresztą dziś, wraz z rozbłyśnięciem gwiazdy Robbiego Fowlera, który może pewnego dnia pokusi się o wszystkie rekordy Iana. Fowler będzie zresztą pierwszym, który otwarcie przyzna jak wiele nauczył się od Mistrza.

Kenny Dalglish



Autor: Openmind
Data publikacji: 11.07.2011 (zmod. 02.07.2020)