LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1070

Angela, Masacra i Pelcu (wrzesień 2007)

Artykuł z cyklu Wspomnienia z Anfield


Po wielu latach wypełnionych marzeniami o obejrzeniu meczu Liverpool FC na Anfield Road stało się. Marzenie miało się ziścić bo wraz z Angie i Pelcem wyruszyliśmy do wyśnionego celu w czwartek, dwudziestego września rano, ze stołecznego lotniska. Obiecywaliśmy sobie po tej wyprawie wiele i rzeczywiście, doznań było co niemiara.

Pierwsze mocniejsze bicie serca nastąpiło w momencie, kiedy samolot nad coraz wyraźniej widocznym Liverpoolem a Angie zauważyła Anfield Road. Ten widok poprawił nasze i tak doskonałe humory i utwierdził w przekonaniu, że przeżyjemy tu coś niepowtarzalnego.

Pierwszy dzień

Po bezpiecznym wylądowaniu i bezbłędnym odnalezieniu prze Angie naszego wcześniej upatrzonego hostelu, mogliśmy się zakwaterować w miejscu, które przez sześć najbliższych dni miało stać się naszym domem. Kiedy już rozgościliśmy się na dobre, Angie przeprowadziła rozmowę z właścicielem hostelu dotyczącą wszelakich sposobów poruszania się po mieście, poszczególnych linii autobusowych i tym podobnych spraw natury "technicznej". Trzeba tutaj koniecznie dodać, że człowiek ów - starszy jegomość imieniem Kevin był zaprzysięgłym fanem Evertonu. Fakt ten w żaden sposób nie wpłynął negatywnie na nasze wzajemne relacje. Wręcz przeciwnie. Kiedy wieczorem oglądaliśmy wspólnie w tv mecz The Toffiees w Pucharze UEFA - autentycznie żal mi było przesympatycznego Kevina... Ten pierwszy dzień upłynął nam na pierwszych zakupach i ogólnym penetrowaniu miasta. Już następnego dnia - w piątek 21-go września - mieliśmy w planie zwiedzić Anfield Road jak również muzeum klubu. No i rzecz jasna zdobyć bilety na sobotni mecz.

Anfield

W piątkowy poranek przekonałem się co to znaczy angielska pogoda; od rana padało, było zimno i do tego wiał przenikliwy wiatr. Mimo to ruszyliśmy dziarsko na przystanek i po kilkunastu minutach jazdy autobusem wysiedliśmy pod Paisley Gates... Masakra! Stanęliśmy w miejscu, o którym do tej pory można było jedynie pomarzyć. Zanim zdążyłem się zamyślić głębiej nad tą kwestią , Angie już kupowała bilety wstępu na stadion i do klubowego muzeum. Ponieważ mieliśmy jeszcze chwilę czasu - dokonaliśmy pierwszej inwazji na sklep z pamiątkami mieszczący się na terenie Anfield. Tyle, że to nie sklep a prawdziwy hipermarket! Od mnogości oferowanych tam towarów można było dostać zawrotu głowy. To była pierwsza nasza wizyta w sklepie i trwała stosunkowo krótko, bowiem zbliżała się godzina naszego - wraz z przewodnikiem i grupą zwiedzających wejścia na stadion. W międzyczasie jeszcze Angie spytała w jednym z okienek kasowych o bilety na jutrzejszy mecz. Oczywiście nie mieliśmy żadnych złudzeń, tym niemniej Angie pytała wszędzie gdzie mogła, bo Maciek zachęcał ją do tego nieustannie. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami, dziewczyna w kasie z przekąsem pokręciła głową. W tej sytuacji sprawę biletów mieliśmy póki co ciągle nie załatwioną, ale już oto na stadion wchodzimy...

Wchodzimy do szatni zawodników. Koszulki poszczególnych graczy wiszą spokojnie na wieszakach. Zaglądamy we wszystkie możliwe zakamarki, takie jak pokoje prasowe, w których udziela się pierwszych pomeczowych wywiadów. Słynna tablica "This is Anfield", oczywiście obowiązkowe fotki... Wychodzimy na stadion tym samym korytarzem, którym na płytę boiska wybiegają piłkarze... w gardle zasycha, bez dwóch zdań! Oto jest. W całej okazałości - Anfield Road... Pusty, ale mimo to majestatyczny stadion. Choć rzeczywiście wydaje się mniejszy niż sobie wyobrażałem. Idziemy na The Kop. Siadamy tuż za bramka a przewodnik opowiada historię tej trybuny, która przez większą część życia była dla mnie Mekką nieosiągalną a teraz na niej siedzę... Ekscytujemy się z Maćkiem jak dzieci, co Angie przyjmuje z pobłażaniem i litościwym uśmiechem na twarzy. Powoli kończymy obchód stadionu. Jeszcze tylko parę fotek. Jeszcze tylko jeden z pracowników podał nam garść świeżo skoszonej trawy z boiska. Około centymetrowej długości źdźbła były mokre i lepiły się do palców. Z paczki papierosów zdjąłem folię i do niej zebrałem starannie to wszystko. Trawa z murawy Anfield Road - niczym relikwia - wylądowała w torebce Angeli. Teraz czas do muzeum. Zanim jednak tam weszliśmy, Angie znowu idzie do kas stadionu z pytaniem o bilety. Maciek bowiem nie daje za wygraną i wierzy w możliwość ich zdobycia. W okienku już inna pani niż niecałą godzinę wcześniej; coś sprawdza dłuższą chwilę a w nas budzi się nadzieja. I naprawdę, stał się cud... Są! Są trzy bilety! Na Main Stand, cena 34 funty za sztukę. Nie możemy uwierzyć, jak to możliwe? Podobno ktoś z nich zrezygnował, coś niesamowitego... padamy sobie w objęcia bo tak szczęśliwego obrotu sprawy nawet nie byliśmy w stanie przewidzieć! Przecież nie tylko uniknęliśmy poszukiwania "koników" i ryzyka kupna podróbek, ale także zaoszczędziliśmy kupę kasy! Szok!

Kolejne relikwie lądują tym razem w futerale kamery, ta z kolei na mojej szyi i dodatkowo jeszcze przykryta koszulką. Odtąd Pelcu troszczy się o mnie o wiele bardziej niż o swoją Angie! Nasza radość nie ma granic, a tymczasem wchodzimy do muzeum. Naszym oczom ukazuje się wszystko to, co w swojej historii osiągnął Liverpool FC: gabloty pełne wszelakich trofeów, pucharów, zdjęć, medali, koszulek, autografów i Bóg wie czego jeszcze. Wszystko przez dziesiątki lat gromadzone i przechowywane właśnie tutaj. Czuję się jak we śnie. Angie i Maciek również, choć to już ich druga w tym miejscu wizyta. Obowiązkowo fotografujemy wszystko co tylko można. Na osobnym postumencie oryginalny Puchar Europy ze Stambułu. Łza sama się w oku zakręciła... Wychodzimy oszołomieni ze szczęścia i wzruszenia. Nie dość, że obejrzeliśmy dokładnie stadion i wszystkie klubowe trofea to jeszcze bilety na jutrzejszy mecz mamy. Lepiej być nie może! Zaoszczędzone na biletach pieniądze wydajemy w sklepie z pamiątkami. Pogoda zmieniła się na typowo letnią, więc z kurtkami pod pachą spacerujemy wokół Anfield. To przecież słynne w całej piłkarskiej Europie Fields of Anfield Road... Wszędzie mnóstwo pubów i małych restauracji wypełnionych akcentami związanymi z Liverpool FC. Wchodzimy do kilku z nich, między innymi do pubu o nazwie Sendon. Jak głosi szyld nad wejściem - jest to miejsce narodzin Liverpool FC. Zamawiamy coś do picia a jakiś uprzejmy człowiek ze stolika obok fotografuje nas - szczęściarzy z biletami na mecz w dłoniach!

W drodze na przystanek mijamy Anfield. Z otwartej Paisley Gates wyjeżdża samochód a siedzącego za kierownicą faceta Maciek bezbłędnie identyfikuje jako legendarnego, byłego zawodnika The Reds, bohatera dwóch finałowych potyczek Pucharu Europy - Alana Kennedy. Alan był do tego stopnia oczarowany naszą Angie, że aż wysiadł z auta i pozował do wspólnych z nami fotek! Angie była niezastąpiona w każdej sytuacji! Wróciliśmy do hostelu taksówką, której właściciel uprzejmie zapraszał nas do skorzystania z akurat jego usług. Stał tuż pod stadionem a jak się w czasie jazdy okazało - i to ciekawe - był fanem Evertonu. Zmęczeni ale szczęśliwi i pełni wrażeń czekaliśmy na mecz. Jeszcze tylko partyjka bilarda z Maćkiem i mogliśmy odliczać godziny do meczu.

Dzień meczu

W sobotę od rana podniecenie sięga zenitu. Przecież dzisiaj na mecz idziemy! Razem z nami mieszkali dwaj fani Liverpoolu, którzy na ten mecz przylecieli ze Szwajcarii. Na swój prywatny użytek nazywałem ich Simonami lub Ammanami (bo niscy byli wyjątkowo), i właśnie w towarzystwie Ammanów pojechaliśmy na stadion.Wszystkimi zmysłami chłonę atmosferę zbliżającego się meczu. Robimy zdjęcia wszędzie: pod tablicą upamiętniającą ofiary Hillsborough, pod Shankly Gates...

Napis "You'll never walk alone" tuż nad naszymi głowami, niesamowite uczucie. Tłum czerwonych fanów powoli gęstnieje, coraz więcej ludzi oczekuje na pojawienie się autokaru z drużyną. Policjanci na koniach torują wśród tłumu fanów The Reds drogę drużynie Birmingham. My wycofujemy się parę metrów do tyłu. Tymczasem obok nas parkuje samochód, do którego zaglądam ciekawie. Za kierownicą... David Moores! Wysiadającemu Davidowi pstrykamy zdjęcia prosto w nos! Rezygnujemy z czekania na naszych, powoli kierujemy się na nasze miejsca na Main Stand. Jeszcze po drodze fotki z panem policjantem i wchodzimy.

Stadion powoli się wypełnia. Widoczność mamy doskonałą. Siedzimy kilkanaście metrów powyżej ławki rezerwowych The Reds. Na rozgrzewkę jako pierwsza wybiegła owacyjnie witana przez swoich fanów drużyna Birmingham. I obaj nasi bramkarze. Po chwili reszta drużyny. Już wiemy, że Torresa nie będzie w wyjściowym składzie... Stadion jest już pełen, ponad 42 tysiące ludzi śpiewa "You'll never walk alone", oczywiście my również zdzieramy gardła. W miarę upływu czasu miny rzedną nam coraz bardziej.Na dole Benitez nerwowo pokrzykuje do zawodników, ani na moment nie siada.Koniec. Bez bramek. Tracimy cenne punkty. The Reds z opuszczonymi głowami schodzą z boiska. My również...

Wieczorem przy bilardowym stole długo rozmawialiśmy o meczu. Żeby poprawić sobie nastrój - ruszamy w miasto. Zaliczamy jakieś puby i idziemy do portu przyjrzeć się "Queen Elizabeth II", największemu współczesnemu statkowi pasażerskiemu świata, tuż przed jego rejsem do Dubaju. Dostojny, stary port robi nocą niesamowite wrażenie. Wyobrażaliśmy sobie, że podobnie musiały wyglądać przed wieloma laty przygotowania do pierwszego i zarazem ostatniego rejsu "Titanica". Przecież dokładnie z tego miejsca wyruszył w swój jedyny rejs.

Melwood

W niedzielę penetrujemy domy towarowe w centrum miasta i relaksujemy się po piątkowych i sobotnich doznaniach. Z wrażeń czysto piłkarskich należy wspomnieć o meczu MU - Chelsea, niestety wygranym przez Diabły. Wieczór poświęciliśmy na opracowanie taktyki działania w Melwood. Był to ostatni punkt programu tej całej naszej eskapady.

Rano pojechaliśmy do Melwood. Pogoda tym razem idealna.Teren ośrodka jest otoczony betonowym murem, nad którym dodatkowo rozciągnięto druty kolczaste. Oczywiście Maciek i ja obserwowaliśmy zajęcia, czy to wdrapując się na ogrodzenie, czy to podglądając trening przez szpary w ogrodzeniu. Ponieważ sesja treningowa miała zakończyć się o 14-tej, mieliśmy jeszcze dużo czasu na ewentualne "polowanie" na piłkarzy. Jako że w Melwood nie ma gdzie usiąść i napić się kawy czy herbaty, wróciliśmy jeden przystanek wstecz. Trzeba się było posilić i odpocząć bo (jak zwykł mawiać Rafa) nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy.

Kiedy ponownie znaleźliśmy się pod bramą okazało się, że większość zawodników opuściła już teren ośrodka. Myślałem, że mnie jasny szlag trafi... Na szczęście jeden z pracowników poradził Angeli, żeby przyjść tu jutro; piłkarze będą się zbierać rano na wyjazdowy mecz przeciw Reading w Curling Cup. Dodał jeszcze, że rano nie będzie tej całej dzieciarni polującej, a więc i nasze szanse na jakieś trofeum wzrosną. Mimo to czekaliśmy jeszcze jakiś czas, przecież kilku graczy i sam Benitez ciągle byli wewnątrz. Dzięki naszej cierpliwości udało nam się "złapać" Babela, Sissoko i Brouwera. Dobre i to. Na resztę mieliśmy zaczaić się we wtorek.

A we wtorek od bladego świtu ziąb i deszcz. Mimo wszystko jedziemy, to przecież nasz ostatni dzień i ostatnia szansa na fotograficzne łupy. Pojechaliśmy więc i stanęliśmy przy bramie. Rzeczywiście, poza nami nie było nikogo. Czekamy i wypatrujemy. Ktoś jedzie. Crouch! Peter z uśmiechem demonstruje nam swoje uzębienie i wjeżdża na teren. Machamy do Piotrka, kiedy już przed budynkiem wysiadał z samochodu. Przez chwile miałem ochotę do niego podejść ( to zaledwie jakieś 30 metrów chyba było), brama szeroko otwarta, w budce tylko jeden, gruby strażnik. Nie, głupi pomysł. Wolałem nie testować na sobie standardu angielskich aresztów. Wypatrujemy dalej. W odstępach kilkuminutowych mijaja nas kolejni gracze: Riise, Hyypia... Torres! Torres jedzie! Kurde, nawet nie spojrzał Dzieciak jeden... I kolejni: Arbeloa, Finnan, Babel, Woronin... Rafa jedzie! Widzi troje zmokniętych ludzi z aparatami w dłoniach. Niestety, rozkłada ręce i z uśmiechem pokazuje na zegarek. Nie ma czasu, wielka szkoda... Gerrard nadjeżdża! Widać, ze jest w doskonałym nastroju bo pozdrowił nas serdecznie. No cóż, dobre i to. Kolejni jadą. Benayoun, Mascherano, Kuyt... Jedzie Carragher! Zatrzymuje się, opuszcza szybę i przygląda nam się ciekawie. Angie wymienia z nim kilka zdań i Jamie daje nam chwilę, żebyśmy mogli zrobić parę fotek. Wspaniale! Dzięki Carra! Ostatni przyjechał Reina, ale podobnie jak większość i on nam uciekł.

Ostatnie chwile

Zaczynamy szykować się do powrotu. Jakieś ostatnie zakupy robimy, powoli się pakujemy. Ostatni wieczór spędzamy przed telewizorem - Liverpool wygrywa w Reading a Torres zalicza wspaniały występ. Aż się wierzyć nie chce, że rano widzieliśmy ich wszystkich i każdego z osobna...

Rano jedziemy na lotnisko. Z żalem opuszczamy to niesamowite miasto, w którym bez cienia nienawiści i bez żadnej agresji mijają się na ulicach czerwoni i niebiescy fani. Miasto żyjące piłką nożną i w niezliczonych pubach tętniące przeróżnego rodzaju muzyką. Miasto wszystkich możliwych ras, kultur i religii.

Żegnaj wspaniały Liverpoolu. Do następnego razu!

Masacra



Autor: Masacra
Data publikacji: 30.10.2009 (zmod. 02.07.2020)