LIV
Liverpool
Premier League
20.10.2024
17:30
CHE
Chelsea
 
Osób online 1608

Miler (marzec 2010)

Artykuł z cyklu Wspomnienia z Anfield


Złamany obojczyk, kilka dni w szpitalu, kilka tygodni z gipsową zbroją na plecach, kilka miesięcy przerwy od gry w piłkę. Co to ma wspólnego z wyjazdem do Liverpoolu? "Kasa misiu kasa", a dokładniej odszkodowanie, które dało mi możliwość zrobienia tego, co wcześniej było tylko marzeniem.

Jeszcze w szpitalu postanowiłem sobie, że kasy z odszkodowania nie wydam na byle co, typu komputer, konsola, tv... To musi być coś wyjątkowego, coś co zapamiętam na długo. Pierwsze co przyszło mi na myśl, to wyjazd na Anfield, zobaczenie na własne oczy tego miejsca i poczucie tej magicznej atmosfery. Dobra, jest kasa, jest pomysł. Tylko kto ze mną pojedzie? Przecież nie pojadę tam sam. Chociaż dlaczego nie? Eee, nie ma szans że starsi samego mnie puszczą. Zaczęły się poszukiwania osób do wyjazdu. Nieudane. Dobra, to jednak jadę sam, przecież nie zatrzymają mnie rodzice. Kolejne poszukiwania, tym razem informacji o biletach, membershipie, hotelu, mieście...

Mniej więcej tak zleciał mi czas od grudnia, kiedy postanowiłem sobie, że choćby nie wiem co, to pojadę, do 12 marca, czyli momentu spełnienia marzenia. Przez cztery miesiące wiele się zmieniało, każdego dnia właściwie pojawiał się nowy problem, większy lub mniejszy. Największym, któremu ostatecznie nie dałem rady, była zmiana daty meczu z Portsmouth, na który miałem jechać. Zamówiłem już wcześniej lot w obie strony, nic nie mogłem zrobić. Rozczarowanie ogromne. W zasadzie odpuściłem sobie wyjazd, wliczyłem cenę rezerwacji samolotu w straty, na kilka dni dałem sobie spokój. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że ostatecznie pojechałem.

W planach było zwiedzenie miasta, osłuchanie się z językiem, ogólnie przetarcie szlaków. Oczywiście poza głównym punktem, zwiedzeniem Anfield. Nerwowe oczekiwanie i w końcu zegarek pokazał 5:30 w piątek 12 marca, zadzwonił budzik i zaczęło się. Nikt nie mówił, że będzie łatwo i zanim jeszcze na dobre się zaczęło, dostałem bezcenną lekcję cierpliwości na katowickim lotnisku, gdzie w terminalu spędziłem ponad 8 godzin, czekając na opóźniony samolot. Wiele myśli przeszło mi przez głowę, głupio przyznać, ale był moment, kiedy byłem bliski rzucenia tego wszystkiego w p... Na szczęście krótki. Ale nie dziw się, to chyba normalne przy tak frustrującym czekaniu. Tak sobie tłumaczyłem.

Wylądował. Pierwsze kroki na angielskiej ziemi, jeszcze krótka kontrola paszportowa, "good luck" rzucone przez miłą panią na lotnisku i jestem wolny. Siłą rzeczy wszystkie piątkowe plany nie miały już znaczenia, zamiast o 14 byłem na miejscu przed 23. Zmęczony niesamowicie. Na tyle, że nie miałem siły szukać autobusu i wziąłem caba. Tego czarnego, czytaj najdroższego. - To the Anfield Road. - Ok son, get in! I kolejne kilkanaście minut spędziłem na kanapie w wygodnej angielskiej taksówki, rozmawiając z kierowcą (przypominającym Agenta 47 z Hitmana) o ostatnich meczach Liverpoolu, o Benitezie, Gerrardzie, Torresie, samym stadionie i gapiąc się przez okno na wszystko, co mijaliśmy. Uwierz, że było na co, bo Liverpool nocą to piękne miasto. - Have you heard about Hillsborough? - Of course I have. - Here is the memorial, son - Wysiadłem i dotarło do mnie, że naprawdę się udało.

Tą chwilę zapamiętam na długo. Kilka minut przed północą, stoję przed tablicą upamiętniającą Hillsborough, obok Shankly Gates z pięknym "You'll Never Walk Alone". Sam, milion myśli. Duma, radość, satysfakcja. Przeżegnałem się przed tablicą i ruszyłem w stronę the Kop, a gdy już doszedłem, dosłownie mnie zatkało. Uczucie niesamowite, szklane oczy. Wiesz, wszystko inne było kompletnie nieważne, udało się stoję przed the Kop, za kratami bramy pomnik Billa Shankly'ego, a ja nucę sobie "Fields of Anfield Road". No dobra to głupie, ale tak było. Naprzeciwko w pubie jakaś impreza, podjeżdża policja, to też nieważne. O, jest budka telefoniczna. Telefon do domu, - Wszystko w porządku, dzwonię z budki pod stadionem. - Haha, te słowa też zapamiętam na długo. Dobra, trzeba załatwić sprawę hostelu i kupić coś do jedzenia. Ulice wokół Anfield nocą robią wrażenie, wąskie, brudne, te mniejsze trochę ciemne. Cola, Snickers i spać, bo sobota zapowiadała się nawet jeszcze lepiej.

Kilka słów o hostelu, bo jest naprawdę warty polecenia. Zapłaciłem 60 funtów z hakiem za dwie noce w pojedynczym pokoju, porównując z innymi miejscówkami to w miarę tanio. Na parterze kuchnia z pełną lodówką, mikrofalówka, dużo miejsca na przygotowanie sobie czegoś na ząb. Obok duża kanapa i telewizor, taki pokój gościnny czy coś. Wszędzie czysto, ładnie pachnie. Mój pokój na drugim piętrze, mijam dwie łazienki (też czyste, do wyboru prysznic i wanna). W pokoju oprócz łóżka fotel, telewizor, jakieś lusterka i szafa. Nie mam żadnych zastrzeżeń co do tego miejsca, które w dodatku jest jakieś 300, może 400 metrów od samego stadionu, a dokładnie cztery ulice dalej. Polecam naprawdę, jeśli wybieracie się do Liverpoolu sprawdźcie Football Lodgings przy Tancred Road.

Na sobotę o 10:00 miałem zarezerwowaną wycieczkę stadionową, ale ja byłem tam już kilka minut po dziewiątej. Pstryknąłem kilka zdjęć, obejrzałem z bliska to, co widziałem w kilkanaście godzin wcześniej w nocy. Chwilę przed dziesiątą pod pomnikiem Shankly'ego zebrała się grupka 20-30 osób, chwilę później wyszli dwaj przewodnicy i po sprawdzeniu biletów ruszyliśmy. Nie będę opisywał samej wycieczki krok po kroku, bo nie chcę Ci psuć wrażeń, kiedy sam, kiedy sama na nią pojdziesz. Powiem tylko, że niespodzianki są za każdym zakrętem korytarza, wszędzie coś ciekawego i jeszcze ciekawszego, masa szans na zdobycie niepowtarzalnego zdjęcia na naszą-klasę, albo facebooka. To tak żartem.

Niespodzianką dla nikogo nie jest to, że podczas wycieczki jest możliwość wejścia na trybuny, między innymi, a dla mnie przede wszystkim, na the Kop. Nie wiem jak opisać to co widziałem. Musisz to zobaczyć na własne oczy. Może na Tobie nie zrobi to takiego wrażenia jak na mnie, może zrobi jeszcze większe. Ja siedząc na jednym z ponad czterdziestu tysięcy krzesełek przeżywałem najlepsze chwile w życiu. Centenary Stand, the Kop, Anfield Road End, the Kop, Centenary, niebo, murawa, the Kop, Centenary, the Kop... Kręciłem tak głową jak debil, przerzucając wzrok z jednej trybuny na drugą. W międzyczasie poznałem Australijczyka mniej więcej w moim wieku, który też przyjechał na Anfield sam, robiliśmy sobie nawzajem zdjęcia, co mniej więcej kilka sekund zmieniając "This is awesome!" na "This is amazing!". Ktoś obok powiedział "breathtaking" i chyba to najbliższe jest opisowi Anfield od środka.

Zwiedzanie pustego Anfield jest jak czytanie książki, a oglądanie meczu jak oglądanie filmu na podstawie tej książki. Nie szukaj w Google, sam to wymyśliłem, chociaż może nie wyglądam. Dlaczego? Ano, ja siedziałem i wyobrażałem sobie biegającego Gerrarda z Torresem, pokrzykującego gdzieś z tyłu Carraghera, a to wszystko przy wypełnionym do ostatniego miejsca stadionie. Gdy przyjadę tu na mecz, przekonam się, jak oni wszyscy odegrają swoje role. To prawda, że Anfield wydaje się mniejsze, niż pokazane w telewizji. Mimo tego, wydaje się takie ogromne i majestatyczne, że czujesz się jak w Shadow of the Colossus. Chociaż to może złe porównanie. No dobra, niech zostanie. Wycieczka się skończyła, chociaż do ostatniej chwili przeciągałem wyjście poza stadion. Wszystko co dobre szybko się kończy. Nie dla mnie, bo zamiast pójść do muzeum, jak zrobiła to większa część wycieczki, poszedłem do recepcji spytać o wolne miejsca w wycieczkach na kolejne godziny. Nie wyobrażasz sobie jaki byłem szczęśliwy, kiedy dziewczyna powiedziała, że są bilety na 13:30. Chociaż musiałem zapłacić więcej, bo nie miałem żadnej legitymacji i musiałem kupić bilet "adult", to myślą o ponownym wejściu na stadion zajarany byłem jak dziecko.

Dwie godziny, jakie miałem wolne, postanowiłem spędzić na zjedzeniu prawdziwego angielskiego śniadania i zobaczenia Goodison Park. Wszedłem do pubu niedaleko Anfield, w środku szalik i zdjęcie cieszącego się Torresa. Zamówiłem coś z menu na ścianie no i nie powiem, że było to najlepsze żarcie w moim życiu. Bekon, jajka, tosty, fasolka - to wszystko brzmi smakowicie. No właśnie, brzmi. Może lepiej, żebym już nic więcej nie pisał. Powiedzmy, że każdy ma inny gust...

Trochę wcześniej kupiłem mapę na stacji w okolicach Anfield, więc na Goodison trafiłem bez problemu. Teren wokół stadionu Toffików jest czystszy, a on sam prezentuje się bardzo dobrze. To nie to, co Anfield, ale też robi wrażenie. Co ciekawe kilka kroków dalej jest cmentarz wielkości chyba połowy mojego miasta, z prawie identycznymi tablicami. Przewodnik w czasie stadionowego toura wyjaśnił, dlaczego domy, właściwie całe ulice wokół Anfield są w takim kiepskim stanie, otóż teren przygotowywany jest pod budowę nowego stadionu i wszystko wokół zostało wykupione przez miasto. Mało kto tam jeszcze mieszka, dlatego tak to wygląda. Mimo wszystko warto to zobaczyć, mi osobiście podoba się ta typowa angielska, taka niska zabudowa. Chodząc po mieście wyobrażałem sobie wychowujących się tutaj Gerrardów, Fowlerów czy Carragherów. Nie żebym miał coś z głową, to miejsce po prostu tak działa na wyobraźnie. Przynajmniej na moją.

Czas w Liverpoolu mija szybko i o mało nie spóźniłbym się na drugie wejście na stadion. Chociaż to wszystko widziałem już rano, a przewodnicy powtarzali swoje żarty i w każdym miejscu mówili praktycznie słowo w słowo to samo, to dla mnie nie miało to znaczenia i znów cieszyłem się każdą chwilą w środku. Wyszło nawet lepiej, bo za pierwszym razem robiłem zdjęcia wszystkim i wszystkiemu, co odpuściłem będąc tam drugi raz, skupiając się na opowieściach przewodników.

Również w muzeum spędziłem trochę czasu, właściwie zostając do końca, aż zostałem z małą grupką pozostałych ze mną wyproszony. Grzecznie. Oglądałem te wszystkie puchary (Puchar Europy to naprawdę przekozak), pamiątki, zdjęcia, filmy. Pamiętam szczególnie jeden film o finale ze Stambułu w 2005 roku, na sali razem ze mną ze 30 osób i wszyscy oglądamy parady Dudka w końcówce meczu i w karnych. W tamtej chwili byłem tak dumny, że jestem Polakiem, jak nigdy wcześniej. Chciałem krzyknąć "He is a Pole!", ale ostatecznie sobie odpuściłem. Wspaniałe chwile, polecam każdemu kibicowi.

Dosłownie nie wiem kiedy zrobił się wieczór. Dobra, mapa w łapę i idę na miasto, a co. Zapomniałem tylko, że im dalej zajdę, tym dłuższa będzie droga powrotna. Ale gdy po godzinie z hakiem stanąłem przed Royal Liver Building, to nie miało znaczenia. Wow! To jest coś, szczególnie nocą. Kilka fotek i idę dalej, dzięki wskazówkom przechodni dotarłem do Albert Dock. Ludzi tłum, ale to nie dziwne, bo pogoda ładna a miejsce nieprzeciętne. Dużo pubów, restauracji, klubów. Ja szukałem McDonald's, bo chciałem zjeść coś "normalnego", czytaj w miarę polskiego, po doświadczeniach z angielską kuchnią. Co najważniejsze, znalazłem. Liverpool nocą to magiczne miasto. Jeśli wybierasz się na romantyczną podróż z drugą połówką, to wręcz idealne. Trochę wieje fakt, bo rzeka blisko. I to jaka rzeka, wow! Mersey to dopiero mnie zatkała. Ciemno, wieje i te fale! Gdzieś daleko jakieś światełka, to chyba Birkenhead. Dobra, wracam.

Niedziela to dzień powrotu, więc siłą rzeczy trochę smutny. Nerwowo wypatrywałem autobusów na przystankach, nie miałem już pieniędzy na ekskluzywny przejazd cabem na lotnisko. Mijały minuty a one nie przyjeżdżają. Dobra idę gdzie indziej, pytam. Kierują mnie do Liverpool One Bus Station. Jeszcze chwila i jest, autobus 86A prosto na lotnisko (jeśli komuś to się przyda, do kursuje on też z lotniska do centrum). Biegnę na górę i wyjmuje aparat. Ostatnie zdjęcia i po trochę ponad pół godziny jestem na Liverpool John Lennon Airport. Czekam na odprawę jednocześnie powoli podsumowując sobie wyjazd. Fajnie było...

Jeszcze przed wyjazdem bałem się nudy. Co można robić w takim mieście samemu? Jeśli mam być szczery, to nawet nie zauważyłem, kiedy minął mi czas, a ja siedziałem w samolocie w drodze powrotnej. Na nudę nie było miejsca. Nawet siedząc w samolocie w drodze do Polski banan nie schodził mi z twarzy, gdy patrzyłem na Anfield z lotu ptaka. Wszystko musiałem załatwiać osobiście, nie było wyręczania się innymi i to mi się podobało. Dałem radę. Liverpool też daję radę, już teraz wiem, że jeszcze tam wrócę. Mam nadzieję, że jak najszybciej, ale wszystko zależy jak zwykle od pieniędzy. Jeśli jeszcze zastanawiasz się, czy wyjazd do miasta the Reds i Beatlesów to aby na pewno dobry pomysł, to ja mogę powiedzieć Ci tylko jedno: Jedź! Wrażenia, wspomnienia - niesamowite.

Miler

(w momencie pisania tekstu - 17 lat)



Autor: Miler
Data publikacji: 20.03.2010 (zmod. 02.07.2020)