LIV
Liverpool
Premier League
05.05.2024
17:30
TOT
Tottenham Hotspur
 
Osób online 895

Sam przeciwko wszystkim


1 grudnia 2011 roku. Podczas starcia z Juanem Matą, na boisko z wielkim grymasem bólu padł Lucas Leiva. Było jasne, nawet dla postronnych obserwatorów, że piłkarz z numerem 21 na czerwonej koszulce nie będzie w stanie kontynuować gry. Jego rozbrat z futbolem trwał jednak dłużej i jak się miało okazać, stanowił preludium do zastopowania kariery, która dopiero zaczęła nabierać iście sprinterskiego rozpędu.

Szum medialny wokół defensywnego pomocnika the Reds co rusz doprawiany jest kolejnymi doniesieniami o jego ewentualnym odejściu z Anfield. Teraz na pantałyku znajduje się Juventus Turyn, który jakoby widziałby Leivę w swoich szeregach. Mętna jak zawsze atmosfera piłkarskiego sierpnia staje się coraz bardziej gęsta nad domem 28-latka.

Bardzo wielu kibiców z gracją baletnicy punktuje słabe punkty Lucasa, zarzucając mu w głównej mierze brak przydatności do układanki Rodgersa, która powiedzmy sobie szczerze, sama w sobie nie tworzy dotychczas prężnego, miarodajnego i niezachwianego niczym monolitu.

Nie mniej jednak, Leiva jest bardzo daleki od optymalnej, ergo dobrej formy. Posypuję głowę popiołem, bowiem gdy rozpoczynał swą karierę z liverbirdem na piersi, nazywałem go „piłkarzem bez wyraźnych atutów, jakby żywcem wyrwanego z poprzedniej epoki”. Obecnie jego postać jawi się wielu w podobnych, stonowanych niestety barwach. Jego historia zatoczyła koło.

Sam przeciwko wszystkim

26 listopada 2005 roku w Recife był typowym, słonecznym, parnym dniem. Nikogo nie mogło to dziwić, gdyż portowe miasto nad Atlantykiem słynęło z takiej aury. Aczkolwiek nie był to dzień jak każdy inny. Zapisał on własne annały w futbolowej historii.

Wszystkie oczy tego dnia były zwrócone na Estádio dos Aflitos, obiekt drużyny Náutico Recife. To właśnie 26 listopada na murawie tego stadionu w szranki stanęli gospodarze, podejmując jeden z najbardziej utytułowanych zespołów z kraju kawy - Grêmio Porto Alegre. To samo Grêmio, które wychowało znamienity poczet brazylijskich wirtuozów, z Ronaldinho Gaucho na czele.

Stawka tego spotkania była niesamowicie wysoka – awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. Naprzeciw siebie stanęła zyskująca ogromną popularność drużyna Náutico i marka z Porto Alegre, która, używając żargonu giełdowego, notowała bolesną bessę. Nomenklatura finansowa nie została w tym wypadku użyta przypadkowo – klub ten zmagał się wówczas z ogromnymi kłopotami natury pieniężnej, z powodu których wylądował w Série B i żeby pozostać na powierzchni, musiał jak najszybciej obrać azymut na szerokie wody brazylijskiej ekstraklasy. Dzielił ich od tego jeden mecz – mecz, który musiał zespół przyjezdnych wygrać. Natomiast będący na fali miejscowi piłkarze potrzebowali zaledwie remisu, by cieszyć się z upragnionego awansu.

Na kanwie tego, co wydarzyło się na boisku powstał już film dokumentalny. Grêmio zdając sobie sprawę z potencjału ofensywnego swych rywali, zacieśniło szyki obronne licząc na szybkie kontraataki. Niesieni dopingiem gracze Náutico ruszyli do szaleńczej szarży, co rusz „trzebiąc” defensywę gości.

W 30 minucie arbiter podyktował rzut karny dla zawodników z Recife. Bruno Carvalho miał być tym, który otworzy wynik spotkania, jednak jego uderzenie zatrzymało się na słupku, zamiast w siatce rywali. Rezultat pozostał niezmienny aż do końca pierwszej odsłony gry.

Druga połowa spotkania wznowiona została przy tym samym akompaniamencie, co jej poprzedniczka – ogłuszający doping, zawziętość gospodarzy i heroizm broniących. To była walka na śmierć i życie bez krzty przesady.

W 55 minucie zawodów drugą żółtą kartkę, po zagraniu piłki ręką otrzymał Alejandro Escalona, obrońca Grêmio. Nastroje na boisku zaczęły się mocno zaogniać, a na ich eskalację nie trzeba było długo czekać.

Kwadrans później arbiter dopatrzył się kolejnego zagrania ręką, tym razem w obrębie pola karnego. Sprokurował ją defensywny pomocnik ekipy odzianej w niebiesko-czarne pasy – Nunes. Sędzia spotkania podjął kontrowersyjną decyzję, którą wzmogło tym bardziej pokazanie czerwonej kartki dla domniemanego winnego całej sytuacji. Rozwścieczeni gracze późniejszego szkoleniowca reprezentacji Brazylii, Mano Mezenesa, w bereskim szale ruszyli w stronę arbitra, którego z boiska musiał ewakuować kordon służb porządkowych i policji. Mecz przerwano na 20 minut, a po jego wznowieniu dwóch najbardziej agresywnych piłkarzy Grêmio, Patrício oraz wypożyczony z Santosu Domingos, musieli przedwcześnie skierować się do szatni.

Wobec tego proporcje na boisku wyglądały następująco: 11 piłkarzy Náutico będzie walczyć z 7 graczami z Porto Alegre. W dodatku gospodarze mają w zanadrzu rzut karny. Futbolówkę na „wapnie” ułożył lewy obrońca Ademar, którego lewa stopa była również pieczołowicie „ułożona”, niczym piłka na jedenastym metrze. Przy tumulcie trybun Ademar... przegrał pojedynek z golkiperem Galatto, wyprawiającym w bramce niestworzone rzeczy.

Rozpaczliwa obrona Grêmio niestety nie była wystarczającym czynnikiem; przyjezdni musieli zdobyć bramkę. W doliczonym czasie gry, po rzucie rożnym dla gospodarzy i wyekspediowaniu piłki przed pole karne, z kontrą wzdłuż linii bocznej pędził znany z występów w Manchesterze United, uznawany już wtedy za wielki talent, szesnastoletni Anderson. Został brutalnie powstrzymany przez późniejszego piłkarza Pogoni Szczecin i zarazem kapitana ekipy z Náutico – Batatę. Sędzia nie zawahał się i tym razem i pokazał czerwony kartonik. Dezorganizację w formacji defensywnej wykorzystali goście; Anderson otrzymał szybkie podanie, wpadł w pole karne i strzelił zwycięską bramkę. Obok niego, za ojców tego historycznego zwycięstwa, namaszczono bramkarza Galatto, oraz wprowadzonego po przerwie, podobnie jak Andersona.. Lucasa Leivę.

Mordercza walka na Wyspach

Napisać, że sprowadzony przez Rafaela Beniteza kapitan młodzieżowej reprezentacji Canarinhos z 6 milionów funtów, nie miał łatwego początku w ekipie Liverpoolu, to jak nie napisać nic. Sam fakt, że hiszpański trener dał swojemu nowemu graczowi sporo czasu na aklimatyzację w nowym otoczeniu, nie wykorzystując go przez kilka miesięcy w rotacji składu jest papierkiem lakmusowym tego chłodnego stanowiska.

Od momentu finalizacji przenosin Leivy do miasta Beatlesów, czyli 26 lipca 2007 roku, defensywny pomocnik po raz pierwszy przywdział trykot swej nowej drużyny dopiero w listopadzie, zaś 27 stycznia następnego roku stał się pierwszym Brazylijczykiem, który strzelił bramkę dla 18-krotnego mistrza Anglii, w meczu z Havant and Waterlooville. Ale to nie z goli Lucas miał być rozliczany. Konkurencja w osobach Javiera Mascherano i Xabiego Alonso była wówczas nie do sforsowania, a braki w jakości gry blondwłosego gracza raziły w oczy the Kop i widzów przed telewizorami.

Wielu zadawało sobie pytanie: „co on tu do licha robi?”. Lucas musiał walczyć nie tylko z przeciwnikami, ale też z szarganą opinią na swój temat. Musiał udowodnić swoją przydatność, w czym pomogło mu zaufanie Beniteza, który nie obawiał się wpuszczać go na plac gry i po fali krytyki i pomyj, jakie spływały na głowę piłkarza z 21 na plecach, śmiało odpowiadał: „nie zdajecie sobie nawet sprawy, jak dobrym piłkarzem jest Lucas”.

Punkt zwrotny

Pod koniec sezonu 2009-2010 Leiva zaczął odgrywać coraz bardziej znaczącą rolę, dobrze zastępując w ważnych meczach sezonu graczy pierwszego składu. Jednak rozbłysk jego umiejętności miała przynieść kampania 2010-2011. Wówczas Leiva zaczął dominować w środku pola, czuł się swobodnie na boisku i jego koledzy z boiska czuli się bardziej spokojni wiedząc, że gdzieś w pobliżu zawsze pojawi się Lucas i zażegna niebezpieczeństwo lub ewentualny błąd.

Nieustępliwość i wola walki, a przede wszystkim umiejętność czytania gry wywindowały byłego gracza do absolutnego topu destrukcyjnych pomocników w Europie. Po tym sezonie został przecież uznany za piłkarza roku przez kibiców, co tylko uzmysławia, jak długą drogę przebył zaskarbiając sobie szacunek i uznanie fanów. Podpisał wtenczas też nowy, długoterminowy kontrakt.

Następny sezon rozpoczął na jeszcze wyższym poziomie, z naprawdę wysokiego „C”. Do grudnia miał najwięcej czystych i skutecznych odbiorów, najwięcej przechwytów i jeden z największych współczynników celnych podań spośród wszystkich piłkarzy z 5 najsilniejszych lig na Starym Kontynencie. Przed startem rozgrywek poważne zainteresowanie jego osobą przejawiało Paris Saint-Germain, ale włodarze klubu z Merseyside kategorycznie wykluczyli możliwość transferu.

Ten sielankowy krajobraz drastycznie przerwała kontuzja odniesiona na Stamford Bridge... A co gorsza, szczeble kariery, po której się wspinał, zostały wyłamane na dobre..

Z nieba do piekła

Na zerwanie więzadeł krzyżowych nigdy nie ma dobrego momentu, ale Leivie przytrafiło się to w najgorszym z możliwych – kiedy stemplował swoją grą niepodważalną jakość. Lucas stracił niestety długie miesiące, wszak również, co teraz pewnie dla wielu kibiców Liverpoolu byłoby nie do pomyślenia, to właśnie the Reds niestety stracili również rezon w środku pola z powodu jego absencji.

Ta opowieść nie będzie najprawdopodobniej miała baśniowego zakończenia. Lucas, abstrahując od urazu, nie potrafił wrócić na odpowiednie tory, zaliczając od momentu powrotu na boisko więcej spotkań średnich lub słabszych, niż tych umiarkowanie dobrych i dobrych. Jest obecnie niczym wojownik bez oręża i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że niechybnie zmieni i armię i dowódce. Być może to obudzi go z letargu, bo jestem przekonany, że nie złożył ostatecznie broni. Nie leży to w jego naturze i mentalności.

Sam przeciwko wszystkim raz kolejny, uwikłany w walkę o to, by ponownie być docenionym.

Nie znamy wszystkich aspektów, o które toczą się „wojenki” w kuluarach Melwood, ale temu graczowi należy się szacunek i niezależnie od tego, jakimi zgłoskami będzie pisana jego przyszłość, winni mu jesteśmy dopingowania go nawet, gdy jego kariera w Liverpoolu dobiegnie końca.

To właśnie tacy gracze jak on, jak Henderson, dodają kolorytu i są wzorem do naśladowania przez młodych adeptów piłkarskiego rzemiosła. Lucas mam nadzieję, że wyrwie się z tego „klinczu” i po raz kolejny udowodni, na przekór obiegowym opiniom, że jest zdolny wstać na równe nogi tam, gdzie inni pętają mu nogi.

Lucas Leiva się nie poddaje. Choćby oponent miał przewagę liczebną i choćby kibice własnej drużyny wieszali na nim psy. Życzę mu wszystkiego najlepszego. Brzmi to jak Czerwone epitafium, ale podskórnie przeczuwam, że jest to epilog pobytu Brazylijczyka na Anfield. Jedno jest pewne – twoja historia, Lucasie Leiva, idealnie wpisuje się w historię Liverpoolu. Gdy każdy z nas się nad tym zastanowi, przytaknie tej tezie. Żywię ogromną wiarę, że 28-latek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Choć pewnie niebawem fani Liverpoolu usłyszą z jego ust pełne rozgoryczenia „do widzenia".

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę LFC.pl!

Komentarze (4)

PUMA 15.08.2015 16:54 #
...iście 'romantyczny' tekst za co Wielkie Brawa!
agnom 15.08.2015 17:21 #
Nawet o piłkarzy klasycznie nijakim można napisać epickie dzieło :)
KaczoreQ 15.08.2015 19:20 #
Tekst świetny, jeden kruczek tylko - w sezonie 2009/10 Leiva nie mógł zastępować Alonso, bo ten był juz w Madrycie.
Zubol89 15.08.2015 20:00 #
KaczoreQ

Faktycznie, mój błąd, z rozpędu :)

Pozostałe aktualności

Liverpool wraca do Ligi Mistrzów  (1)
02.05.2024 23:39, BarryAllen, liverpoolfc.com
Jaros z Pucharem Austrii  (1)
02.05.2024 13:27, Ad9am_, liverpoolfc.com
Wieść, na którą John W. Henry czeka od lat  (4)
02.05.2024 10:54, Bartolino, Liverpool Echo
Koniec sezonu dla Bobby'ego Clarka  (0)
01.05.2024 19:11, Margro1399, liverpool Echo
Achterberg po 15 latach opuści klub  (16)
01.05.2024 13:54, AirCanada, The Athletic