Dziennik tournée: rozmowy z windy i starzy znajomi
Trzecia część naszego dziennika z przedsezonowego tournée Liverpoolu, w którym The Reds kończą swój pobyt w Hongkongu i lądują w Japonii…
Szalony i radosny piątek
Rzut oka na harmonogram wystarcza, by stwierdzić, że to najintensywniejszy dzień całego tournée – i tak właśnie było.
Dzień zaczęliśmy poranną sesją treningową, w której po raz pierwszy wziął udział nasz nowy zawodnik – Hugo Ekitike. Wilgotność ponownie daje się we znaki – przynajmniej tym z nas, którzy nie mają ciała zawodowego sportowca. Ci, którzy je mają, dostrzegają za to pewne korzyści.
„Myślę, że to nam pomoże, kiedy wrócimy do Anglii – wtedy płuca się otworzą” – mówi Milos Kerkez, po czym śmieje się, wspominając reakcje na jego „główkowy wślizg” w meczu z Preston North End wcześniej w tym miesiącu.
Jedno z ćwiczeń podczas treningu okazuje się szczególnie intensywne – Andy Robertson i pierwszy asystent trenera, Sipke Hulshoff, żartują z siebie nawzajem, spierając się o detale.
Następnie wracamy do hotelu, gdzie nagrywamy materiały do mediów społecznościowych z Ekitike. Francuz pozuje do kilku bardzo stylowych zdjęć z okazji przejścia z Eintrachtu Frankfurt, a później udziela pierwszego wywiadu. Skromnie twierdzi, że jego angielski nie jest najlepszy – ale Hugo, wybacz – jesteś w błędzie. To ciekawa i wciągająca rozmowa o jego ekscytacji na myśl o przyszłości z Liverpoolem.
Kiedy zbieramy się w naszym hotelowym centrum dowodzenia, by zaplanować publikację materiałów z Ekitike, lokalny fotograf freelancer, Sean, zaskakuje nas słodką niespodzianką – bułeczkami ananasowymi, które są klasycznym przysmakiem w Hongkongu. Idealne do herbaty. Uwielbiamy Seana.
Pojawiają się też rozmowy o poszukiwaniu Labubu – obecnie trwa szał na te kolekcjonerskie pluszaki. Moja żona przysyła wiadomość, że zdobycie jednej z nich zapewniłoby mi sporo „punktów ojca” po powrocie do Merseyside…
Winda w hotelu jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, na kogo trafisz. Czasem jedziemy z Mohamedem Salahem, innym razem ktoś natyka się na Arne Slota, a jeszcze innym razem przysłuchujemy się rozmowie trójki Holendrów z Liverpoolu – Van Bronckhorsta, Hulshoffa i Virgila van Dijka – którzy rozmawiają z uśmiechami w swoim ojczystym języku.
Czas na dzień meczowy…
W dniu meczu spotykamy w hotelu dwóch starych znajomych. Xavi Valero, który niedawno powrócił do Liverpoolu jako trener bramkarzy pierwszego zespołu, rozmawia z Lucasem Leivą – jednym z naszych legendarnych zawodników, obecnych na tournée. Hiszpan i Brazylijczyk współpracowali w klubie w latach 2007–2010.
Pozostając przy Valero – udaje nam się przeprowadzić z nim pierwszy wywiad od momentu powrotu. Udało nam się też porozmawiać z Van Bronckhorstem – to jego pierwsza wypowiedź od czasu dołączenia do sztabu Slota. Już wkrótce oba materiały pojawią się na Liverpoolfc.com.
Dzień meczowy to wyprawa na imponujący stadion Kai Tak, gdzie dach jest zamknięty, a klimatyzacja włączona – warunki są bardzo przyjemne. Kibice zajmują miejsca wcześnie, chłonąc każdą chwilę wydarzenia. Wiemy, że piłkarze Liverpoolu dotarli na miejsce, zanim ich jeszcze zobaczyliśmy – zdradził ich ryk tłumu. Salah, oczywiście, otrzymuje olbrzymie owacje, ale równie entuzjastycznie witany jest Florian Wirtz.
Podczas meczu odbywa się kilka wzruszających hołdów ku pamięci Diogo Joty i André Silvy – mozaika utworzona przez kibiców, brawa w 20. minucie i specjalna cieszynka Rafaela Leão po zdobyciu bramki.
The Reds przegrywają 2:4, mimo że obie bramki były wyjątkowej urody – Dominik Szoboszlai trafia pięknym, technicznym strzałem, a Cody Gakpo zdobywa gola głową. Na trybunach zasiada rekordowe 49 704 osoby – to najwyższa frekwencja na meczu piłkarskim w historii Hongkongu.
„Myślę, że wszystkie nasze dotychczasowe doświadczenia są pozytywne – może poza wynikiem dzisiejszego meczu” – powiedział Slot. „Poza tym przepracowaliśmy ten okres bardzo dobrze. Większość zawodników pozostała zdrowa, a wsparcie mieszkańców Hongkongu było ogromne.”
Żegnaj, Hongkongu – witaj, Japonio
Niedzielny poranek to czas pożegnania. To był wspaniały czas. Jak co dzień, pod hotelem zebrali się lokalni kibice – żegnają nas uśmiechami i serdecznością. Ruszamy na lotnisko Hong Kong International, skąd polecimy do Tokio.
Jerzy Dudek nie zdążył jeszcze dobrze wejść do terminala, gdy zauważył go młody fan – zapewne urodzony już po słynnej nocy w Stambule w 2005 roku. Robią sobie wspólne zdjęcie, po czym ruszamy dalej przez kontrolę bezpieczeństwa i zajmujemy miejsca na pokładzie samolotu linii Japan Airlines.
Załoga pokładowa również złapała „Liverpoolską gorączkę” – kilku członków personelu wita nas, trzymając klubowe szaliki. Miły gest. Przed nami około czterogodzinny lot – prawie 3000 kilometrów do Japonii.
Ten wyjazd jest szczególnie wyjątkowy dla Wataru Endo, który wraca do swojego kraju z klubem. Pilot wita go specjalnym komunikatem przed startem: „Endo-san, witaj w domu!”
Pod koniec lotu kolejne ogłoszenie z kokpitu wywołuje poruszenie: „Po lewej stronie widać górę Fuji” – co powoduje, że pasażerowie ruszają do okien, by zobaczyć słynny szczyt.
Lądujemy tuż przed 20:00 czasu lokalnego – Tokio jest o godzinę do przodu względem Hongkongu. Kilku zawodników przymierza tradycyjne japońskie szaty happi – zupełnie jak Beatlesi.
Nad stolicą Japonii zapadła już noc, a my myślimy tylko o kolacji i łóżku.
W poniedziałek wracamy do pracy – wznawiamy treningi z myślą o środowym sparingu z Yokohama F. Marinos.
Komentarze (1)