Kluczowe decyzje Slota przesądzają o zwycięstwie
Tuż przed ostatnim gwizdkiem nazwisko Arne Slota poniosło się po trybunach Anfield.
Podobne okrzyki dało się słyszeć już wcześniej – chwilę po tym, jak na początku drugiej połowy strzał Ryana Gravenbercha, odbity od rywala, praktycznie przesądził losy spotkania i przypieczętował zwycięstwo Liverpoolu nad Aston Villą.
Jednak okazanie tak potrzebnego Holendrowi wsparcia przyszło znacznie wcześniej – już w pierwszej połowie, gdy nad Anfield wisiała nerwowość, a wynik wciąż pozostawał bezbramkowy. Dominik Szoboszlai chwilę wcześniej zmarnował znakomitą okazję, posyłając piłkę prosto w ręce Emiliano Martíneza po wysokim odbiorze piłki. Wtedy właśnie trybuna The Kop, zamiast dać upust frustracji, zaintonowała donośne, pełne wiary w trenera okrzyki wsparcia.
Na jednym z transparentów widniało hasło: "Unity is strength" – "Jedność to siła" – a Slot nie miał wątpliwości, że kibice stoją za nim murem, wierząc, iż potrafi odwrócić złą passę, która tak boleśnie zachwiała zespołem w ostatnich tygodniach.
– Gdy klub znajduje się w trudnej sytuacji, a ja jestem częścią tego wszystkiego, otrzymanie takiego wsparcia pokazuje, jak wyjątkowe jest to miejsce – mówił Slot po meczu.
– Ci kibice nie zapominają, jeśli byłeś częścią czegoś szczególnego. Potrafią pomóc, zwłaszcza wtedy, gdy sprawy się komplikują. Myślę, że dziś byli dla mnie, ale też dla całej drużyny. Ich wsparcie może mieć ogromne znaczenie.
Slot wciąż ma ogromny kredyt zaufania po tym, co osiągnął w swoim pierwszym sezonie w Liverpoolu – i słusznie. Spełnił, a nawet przekroczył oczekiwania, prowadząc klub do 20. mistrzostwa Anglii. Pytania o jego przyszłość ograniczyły się głównie do gorących emocji w mediach społecznościowych po serii czterech ligowych porażek, które wytrąciły zespół z kursu na obronę tytułu.
W klubowych strukturach nikt jednak nie tracił głowy. Wśród władz Liverpoolu panowało zrozumienie i współczucie dla wyzwań, z jakimi Slot mierzył się przez ostatnie pół roku – od trudnej odbudowy po tragicznej śmierci Diogo Joty po konieczność wkomponowania do drużyny nowych zawodników oraz kolejne kontuzje.
Mimo to sam trener doskonale zdaje sobie sprawę, że negatywną narrację trudno odwrócić. Poświęcając w zasadzie pucharowy mecz z Crystal Palace (porażka 0:3 po wystawieniu rezerwowego składu), Slot wziął na siebie ogromną presję przed spotkaniem z Aston Villą. Tym razem jednak jego decyzje się opłaciły. Liverpool musiał odpowiedzieć – i zrobił to w najlepszy możliwy sposób.
Dokładnie rok wcześniej, w ten sam weekend, The Reds po przerwie odwrócili losy meczu z Brighton, wygrywając 2:1 i wspinając się na szczyt Premier League. Wtedy zmiany taktyczne Slota zadziałały perfekcyjnie i od tamtej pory Liverpool nie oddał już prowadzenia w tabeli, sięgając po tytuł.
Tym razem sytuacja była inna – drużyna goniła prowadzący Arsenal, który ma o siedem punktów więcej – ale znów można było odnieść wrażenie, że Slot odnalazł zwycięską formułę, podejmując kluczowe decyzje.
Jedną z nich było przywrócenie Andy’ego Robertsona do wyjściowego składu w miejsce niepewnego Milosa Kerkeza. Dla Szkota był to pierwszy start w Premier League w tym sezonie – i od razu zakończył się on pierwszym czystym kontem Liverpoolu od 11 meczów we wszystkich rozgrywkach.
Owszem, Liverpool miał w kilku momentach sporo szczęścia – Aston Villa dwukrotnie trafiła w obramowanie bramki w pierwszej połowie – ale poza tym goście nie stworzyli sobie zbyt wiele okazji. Według danych Opta, ich wskaźnik oczekiwanych goli (xG) wyniósł zaledwie 0,41, a co istotne – nie oddali ani jednego strzału kwalifikującego się jako "klarowna sytuacja".
Virgil van Dijk i Ibrahima Konaté wyglądali zdecydowanie pewniej, mając u boku Andy’ego Robertsona. Czas Milosa Kerkeza jeszcze nadejdzie, lecz fakty są takie, że obecnie wicekapitan Liverpoolu jest po prostu solidniejszym wyborem na lewej stronie defensywy.
Cała linia obrony zrobiła wyraźny krok naprzód. Conor Bradley, po niepewnym początku, zdołał się pozbierać i rozegrał najlepszy mecz w sezonie. W ostatnich miesiącach reprezentant Irlandii Północnej miewał problemy z kondycją, lecz tym razem wytrzymał pełne 90 minut i wyglądał na zawodnika w pełni sił.
– Conor zagrał znakomite spotkanie – powiedział po meczu Arne Slot.
– Wszyscy walczyli, by dowieźć to zwycięstwo do końca: blokowali strzały, wracali sprintem, gdy było trzeba, byli gotowi do wysokiego pressingu.
– Teraz wyzwanie dla Conora polega na tym, by być gotowym do kolejnych występów. Nie jest przyzwyczajony do grania pełnych meczów w tym sezonie, a po dwóch dniach odpoczynku czeka nas kolejne spotkanie – dodał trener.
Dodatkowym plusem świetnej dyspozycji Bradleya, przy wciąż nieobecnym z powodu kontuzji Jeremim Frimpongu, było to, że Dominik Szoboszlai nie musiał w drugiej połowie cofać się na prawą obronę.
Węgier jest po prostu zbyt wpływową postacią w środku pola, by wciąż odsuwać go od tej strefy boiska. Atletyzm Szoboszlaia okazał się kluczowy w starciu z rywalem, który uparcie próbował wyprowadzać piłkę od własnej bramki – co tym razem działało wyłącznie na korzyść Liverpoolu, szczególnie po ostatnich trudnych meczach z przeciwnikami preferującymi bezpośredni, siłowy styl gry.
Kolejnym pozytywnym sygnałem był powrót po kontuzji Ryana Gravenbercha, który wygrał sześć z ośmiu pojedynków. Wraz z nim na murawie pojawił się Alexis Mac Allister, który po raz pierwszy od kwietnia rozegrał pełne 90 minut w barwach Liverpoolu.
Gravenberch, który w pierwszych 87 występach dla klubu zdobył zaledwie cztery gole, może się teraz pochwalić trzema trafieniami w ostatnich dziesięciu meczach – to wyraźny znak rosnącej pewności siebie i skuteczności.
Choć nadejdą momenty, w których Florian Wirtz znów będzie potrzebny, by rozmontować szczelną defensywę rywala, tym razem środek pola złożony z "mistrzowskiej" trójki prezentował się znacznie bardziej harmonijnie.
Na szczycie formacji błyszczał Mohamed Salah, rozgrywając swój najbardziej kompletny mecz w tym sezonie. Nie chodzi tylko o fakt, że po raz pierwszy od lutego trafił do siatki w dwóch ligowych spotkaniach z rzędu – otwierającego gola z Aston Villą zdobył po fatalnym błędzie Emiliano Martíneza.
Egipcjanin był jednak znacznie bardziej zaangażowany, energiczny i pewny siebie. Walczył, schodził po piłkę, lepiej współpracował z partnerami, a gdy Liverpool szukał dłuższego podania, stawał się realnym punktem odniesienia w ataku. Lucas Digne był przy nim tłem.
Spotkanie przyniosło też ważny jubileusz – Salah został dopiero trzecim zawodnikiem w historii klubu, który osiągnął granicę 250 bramek, dołączając do Iana Rusha (346) i Rogera Hunta (285).
– To ogromna rzecz – przyznał po meczu Arne Slot. – Trudno to sobie wyobrazić: zdobyć 250 goli dla jednego klubu. Jednak to, co podobało mi się jeszcze bardziej, to jego praca w defensywie. Nie tylko błyszczał w ataku – pomagał drużynie również z tyłu.

Hugo Ekitike miał trudniejsze popołudnie – zanotował zaledwie 15 kontaktów z piłką, zanim 13 minut przed końcem został zmieniony przez Wirtza. Francuzowi nie udało się wpisać na listę strzelców, choć trafił głową do siatki z pozycji spalonej. Mimo to stanowił przykład determinacji i pracy bez piłki, co nie umknęło uwadze trybun, które nagrodziły go oklaskami.
W końcówce, gdy zwycięstwo było już na wyciągnięcie ręki, The Kop zaintonowało "Three Little Birds" Boba Marleya – pieśń, która w pierwszych latach ery Kloppa stała się nieformalnym hymnem nadziei. "Don’t worry about a thing, ’cause every little thing gonna be alright" – śpiewano z uśmiechem i ulgą.
We wtorek na Anfield zawita Real Madryt w ramach rozgrywek Ligi Mistrzów, a kilka dni później The Reds czeka ligowy wyjazd na Etihad Stadium. Czy ten mecz faktycznie okaże się punktem zwrotnym? Czas pokaże. Jedno jest pewne – po trudnych tygodniach Arne Slot wreszcie ma plan, na którym może budować.
James Pearce

Komentarze (0)