Liverpool zamyka usta krytykom
Real Madryt był dla Liverpoolu Jürgena Kloppa kryptonitem. Dla Arne Slota wydaje się być paliwem rakietowym.
Wielki zespół Kloppa nigdy nie potrafił przełamać klątwy Los Blancos – finałowe porażki Ligi Mistrzów w 2018 i 2022 roku należały do najbardziej bolesnych momentów jego ery na Anfield. Upokarzająca klęska w fazie pucharowej w 2023 roku tylko potwierdziła, że fundamenty jego europejskich i ligowych triumfów właśnie się rozsypały.
Slot tymczasem może pochwalić się dwoma kolejnymi zwycięstwami nad hiszpańskim gigantem – w stylu dobrze znanym kibicom z najlepszych lat Liverpoolu. Nawet jeśli Thibaut Courtois próbował powtórzyć swoje cudowne interwencje z finału sprzed trzech lat, tym razem nie był w stanie odebrać gospodarzom zasłużonego triumfu.
Jeśli ten sukces okaże się takim samym punktem zwrotnym jak przed rokiem, ci, którzy z satysfakcją wieszczyli upadek Liverpoolu po słabym październiku, mogą wkrótce znów opaść z sił – tym razem z rozczarowania. Strachy z Halloween chyba już minęły. Na Anfield znów zapłonęło światło, bardziej pasujące do listopadowego ogniska niż październikowego koszmaru – ten zespół znów płonie energią minionego sezonu.
Wizyta Realu w listopadzie 2024 roku była iskrą, która rozpaliła pierwszy sezon Slota. Siedmiu zawodników, którzy wybiegli we wtorkowy wieczór w podstawowym składzie, grało również w tamtym symbolicznym zwycięstwie 2:0 – w tym znakomity wychowanek klubu, Conor Bradley. Kibice gości mogli się zastanawiać, dlaczego Liverpool tak bardzo martwił się latem utratą prawego obrońcy. Mając więcej doświadczenia i wytrzymałości, Irlandczyk Północny może dołączyć do grona największych wychowanków akademii klubu. Rok temu schował do kieszeni Kyliana Mbappé, teraz zrobił to samo z Viníciusem Juniorem – w takim tempie przyda mu się kurtka cargo, by pomieścić wszystkich rywali.
Uspokajająco znajome elementy sobotniego zwycięstwa nad Aston Villą widoczne były i tym razem. Trójka pomocników – Alexis Mac Allister, Dominik Szoboszlai i Ryan Gravenberch – była najlepsza w Anglii w poprzednim sezonie, a ambicją i równowagą może teraz rywalizować o miano najlepszej w całej Europie.
Virgil van Dijk i Ibrahima Konaté zachowali drugie z rzędu czyste konto – i nie jest przypadkiem, że Liverpool w obu meczach wystawił tę samą czwórkę obrońców: najpierw przeciwko Realowi Ancelottiego, a teraz przeciwko Realowi Alonso.
W każdym starciu widać było dodatkowy błysk i pasję – efekt napiętej relacji, jaka narosła między tymi klubami po serii emocjonujących spotkań ostatnich lat. A gdy Mohamed Salah wraca pod własne pole karne z takim zaangażowaniem, jak we wtorek, łatwo sobie wyobrazić, że wciąż pamięta, jak Sergio Ramos brutalnie zakończył jego finał w Kijowie w 2018 roku.
Jest w tym pewna ironia – Anfield wciąż wygwizduje hymn UEFA, a wspomnienia kompromitującej organizacji finału w Paryżu w 2022 roku wciąż bolą. Tym razem jednak kibice z The Kop mogliby pokusić się o odrobinę wdzięczności wobec europejskiej centrali – bo nowy format rozgrywek sprawił, że Real Madryt stał się dla Liverpoolu idealnym rywalem w idealnym momencie, już drugi rok z rzędu.
Takie starcie dwóch rozstawionych potęg byłoby niemożliwe jeszcze dwa lata temu, gdy elita europejskiego futbolu z łatwością prześlizgiwała się do fazy pucharowej, pozbawiając rozgrywki emocji i nieprzewidywalności. Obawy, że zmiany odbiorą Lidze Mistrzów dramatyzm, okazały się bezzasadne. Nikt obecny na Anfield nie mógł mieć wątpliwości co do rangi tego wieczoru ani intensywności rywalizacji – szczególnie z perspektywy Liverpoolu, który wciąż pielęgnuje swoje żale wobec Realu, przekuwając je w sportową złość i motywację.
Kiedy Real przyjeżdża na Anfield, zawsze unosi się w powietrzu wrażenie, że Hiszpanie czują się lepsi. Niektórzy ich piłkarze zachowują się, jakby przeszli wojskowe szkolenie z wyniosłości – poruszają się po murawie niczym hollywoodzkie gwiazdy po czerwonym dywanie. Na Merseyside wciąż pamiętają słynny nagłówek z Marki z 2009 roku: "To Anfield. No i co z tego?". Od tamtej pory Real nie raz udowadniał, że potrafi zneutralizować magię tego stadionu. Jednak nie tym razem.
Późne wejście Trenta Alexandra-Arnolda dodało tylko pikanterii atmosferze, gdy Liverpool bronił prowadzenia i kończył swój najbardziej kompletny występ w tym sezonie.
Dwanaście miesięcy wcześniej, kilka dni po pokonaniu Realu, Liverpool ograł także Manchester City – i przypadek sprawił, że właśnie z zespołem Pepa Guardioli zmierzy się ponownie jako kolejnym rywalem.
Z perspektywy czasu tamten tydzień okazał się punktem zwrotnym sezonu 2024/25 – momentem, w którym świat przekonał się, że życie po Kloppie na Anfield nie musi przypominać tego, co działo się po odejściu sir Alexa Fergusona z Manchesteru United.
Pokonując swojego europejskiego kata, drużyna Slota udowodniła, że jest prawdziwą siłą. Przed nią jeszcze długi marsz, by potwierdzić to w pełni – ale wszystko wskazuje na to, że znów złapała właściwy rytm.
Chris Bascombe

Komentarze (2)